Za każdym razem, gdy mam okazję przeczytać bestsellerową amerykańską powieść, jestem pełna podziwu, jak historyjkę, którą da się streścić w dwóch zdaniach, można rozciągnąć na 300-400 stron tekstu. Tym razem jest podobnie: on jest zaniedbanym geekiem szukającym żony, ona – seksowną właścicielką agencji matrymonialnej. I już wszystko wiadomo – będzie romans. Perypetie obejmą ponad trzy setki stron, będziemy śmiać się, płakać i marzyć o mężczyźnie tak doskonałym jak Natan Ellison Raymond Dunkle.
Facet jest... konstruktorem rakiet, pracował w NASA, teraz działa dla prywatnej firmy. Nie szuka przelotnego romansu, ale żony, która da mu dzieci, będzie jego przyjaciółką i partnerem. Sam o sobie mówi: obejrzałem mnóstwo komedii romantycznych i musicali, żeby lepiej zrozumieć, czego pragną kobiety. Wow!
Do tego przystojny trzydziestolatek czytuje regularnie "Cosmopolitan", kolorowe magazyny kobiece, wypełnia zawarte w nich ankiety i stara się tym samym spełniać wszelkie statystyczne oczekiwania. Jego problem to tylko brak czasu na normalne randkowanie i zaniedbany wygląd specjalisty od komputerów. Nate staje się zatem wyzwaniem dla pięknej właścicielki biura matrymonialnego, która postanawia "podrasować" jego wygląd i szanse na rynku małżeńskim. Zaczyna od metamorfozy wyglądu – wizyty u stylisty, kosmetyczki, co owocuje gładką skórą, wydepilowanymi brwiami i obciętymi kudłami. I tak rodzi się bożyszcze. Swatka coraz bardziej zaczyna się ku niemu skłaniać, choć to bardzo nieprofesjonalne...
De facto bohaterka tworzy sobie idealnego mężczyznę, a on jest bardzo pojętnym uczniem. Przy okazji ośmieszone zostają porady zawarte w kobiecych czasopismach, które zamiast pomagać, raczej wszystko komplikują, sprowadzając uczucia do abstrakcyjnych zasad.
Widzicie tu miejsce dla Jennifer Aniston i Bena Afflecka w filmowej wersji tego dzieła (albo dla innej atrakcyjnej pary)? Wszystko toczy się zgodnie ze schematem. On randkuje z kolejnymi kobietami podsuwanymi przez swatkę. Ona coraz bardziej cierpi, choć on wciąż wyznaje jej miłość... I tak to się toczy. Można pominąć środkowych dwieście stron i skoczyć na koniec, bo przecież wiadomo, że i tak oboje się zejdą po licznych przeszkodach i nieporozumieniach. Pytanie tylko: jak? Cała sztuka to zaskoczyć czytelnika w chwili, gdy i tak spodziewa się szczęśliwego zakończenia. Bo przecież nie może być inaczej.
Pochwała należy się tłumaczce, Iwonie Żółtowskiej, za potoczny język bohaterów, elementy slangu i zwroty, które sprawiają, że styl staje się luźniejszy, bliższy polskiej mentalności.
W sumie – przyjemna lektura. Choć nie wnosi niczego nowego, przynosi jednak wytchnienie od codzienności i sporą porcję rozrywki. O to chyba chodzi w tym gatunku, prawda?