Wojciech Majewski- autor książki- jest muzykiem jazzowym. Swojego czasu zafascynowała go twórczość Marka Grechuty. Miał to szczęście, że udało mu się poznać idola osobiście i zaprzyjaźnić się z nim. Widać zresztą, że książkę napisała osoba zaangażowana emocjonalnie, a nie obserwator stojący z boku. Przejmująco brzmią choćby słowa kończące ostatni rozdział biografii: "Marek Grechuta nie przyszedł na niczyje miejsce i nie będzie przez nikogo zastąpiony". Jednak nie jest to przesłodzona laurka, ale portret mieniący się wieloma barwami. Książka ukazuje nam życie oraz twórczość artysty, podzielone na kilka etapów. Towarzyszymy Grechucie od najmłodszych lat. Dowiadujemy się, że nie był on jako dziecko spokojnym aniołeczkiem, ale wszędobylskim urwisem, pełnym energii "żywym srebrem". Potrafił jednak także się zadumać, odkryć piękno w otaczającym świecie. Szczególnych wzruszeń dostarczał mu rosnący przy domu wielki, piękny ogród. Jak sam wspomina: "Któregoś ranka obudziłem się, nikogo nie było w domu, mama poszła na zakupy. Wybiegłem na taras, usiadłem na rozgrzanych słońcem stopniach schodów i wsłuchiwałem się w mój czarodziejski, zaklęty ogród. Ptaki śpiewały, lekko szumiały drzewa, była wspaniała cisza... Pamiętam tę chwilę do dziś." Już w tych najmłodszych latach przejawiał fascynację muzyką. Z własnej woli próbował grać na domowym pianinie. Widząc jego zapał matka umożliwiła mu pobieranie regularnych lekcji gry na tym instrumencie. Nauczyciel przekazywał chłopcu nie tylko tajniki gry, ale także zasady muzyki oraz zapisu nutowego. Jak potoczyły się dalsze losy tego energicznego, ale i bardzo wrażliwego dziecka? Towarzyszymy mu przez kolejne lata życia- aż do śmierci. Widzimy proces jego dojrzewania zarówno jako człowieka, jak i jako muzyka. Jesteśmy z nim na rozmaitych ścieżkach. Widać, że książkę pisała osoba znająca się świetnie na muzyce (nie zapominajmy, że autor jest jazzmanem). Liczne są fachowe terminy. Jednak z lekturą w ręku nie siedzimy jak na tureckim kazaniu, ponieważ wszystkie trudne słowa są wyjaśnione na marginesie. Nie mamy więc żadnych kłopotów ze zrozumieniem sensu. Trzymając się terminologii muzycznej- całość lektury przywodzi na myśl koncert rozpisany na wiele głosów. Pierwsze skrzypce gra oczywiście autor. Słychać jednak w tle zarówno wypowiedzi samego Marka Grechuty, jak i głosy osób wspominających spędzone z nim chwile. Ton tych ostatnich jest bardzo ciepły. Posłuchajmy chociażby muzyka jazzowego Kazimierza Jonkisza: "Zawsze uważałem Grechutę za człowieka dużego formatu, zachowującego się z niebywałą klasą, imponowała mi jego inteligencja. Tłumy ludzi przychodziły na Marka, ale on nigdy się nie wywyższał, nie dawał nam odczuć, że jest liderem. Był po prostu kolegą, jednym z nas". Podobnych głosów jest wiele. Mimo to, jak już zaznaczyłam na wstępie, książka nie jest przesłodzoną laurką- kolejnym hymnem na cześć zmarłego artysty. Poznajemy Grechutę jako zwykłego człowieka, niewątpliwie wielkiego, ale nie pozbawionego wad i słabości. Dzięki takiemu przedstawieniu staje się czytelnikom bardzo bliski. Nie stoi na piedestale, niedostępny dla tłumu, tylko jest jednym z nas. Zresztą jak mówi pewno powiedzenie, pomniki są lubiane wyłącznie przez gołębie... Wracając do terminologii muzycznej- całość lektury jest bardzo harmonijna. Autor wiedział, w jakie struny uderzyć, żeby zaangażować emocjonalnie czytelników. Gdy jeszcze w sercu będą nam grały różne akordy, warto dla podtrzymania nastroju posłuchać przebojów Grechuty z dołączonej do książki unikalnej płyty. Wszystkich fanów twórczości artysty gorąco zachęcam do kupna. Kalina Beluch