Podróże to jedyna rzecz na którą wydajemy pieniądze, a stajemy się bogatsi – mówi stare przysłowie. Dzisiaj Polacy to naród podróżników, wędrowców, turystów i obieżyświatów. Ale czy zawsze tak było?
W książce Maluchem do raju. Czym i jak podróżowano w PRL-u autorzy – Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki – przedstawili sposoby, jakimi posługiwali się Polacy, pragnący szybko i wygodnie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Opowieść rozpoczyna się analizą sytuacji Polski tuż po zakończeniu II wojny światowej. Szokujące są liczby, które przytaczają autorzy. Polskie urzędy zarejestrowały w 1945 roku jedynie 11 tysięcy ciężarówek, 46 autobusów i niecałe sześć i pół tysiąca samochodów osobowych. Zniszczenia wojenne pozbawiły kraj prawie wszystkiego, ale należy pamiętać, że przed wojną polskie drogi także nie były nadmiernie zatłoczone.
Kto ma pojęcie o stanie polskich kolei, linii tramwajowych i wszelkiej komunikacji w drugiej połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku, ten wie, że podróżowanie po Polsce było praktycznie niemożliwe. Tymczasem do kraju ściągali powracający z Zachodu i Wschodu Polacy, którzy bądź to wracali do domu z obozów jenieckich, rozwiązanych jednostek wojskowych, bądź utracili swoje domostwa w wyniku powojennej korekty granic. W przeciwnym kierunku, głównie na Zachód, wyjeżdżali dawni mieszkańcy ziem, które z kolei przypadły Polsce. Ludzie wciąż się przemieszczali, w każdym kierunku, przewożąc ze sobą rodziny i cały swój dobytek. Korzystali zatem z każdej nadarzającej się okazji, umożliwiającej im podróż. W ostateczności zostawały im własne nogi.
W kolejnych latach nie było dużo lepiej, polska motoryzacja rozwijała się mozolnie, Polacy długo nie mogli się doczekać własnego, taniego samochodu, na miarę francuskiego Citroena 2CV czy niemieckiego „garbusa”. Nawet popularny maluch, czyli fiat 126p, kosztował 25 średnich pensji, czyli raczej nie był dostępny dla każdej polskiej rodziny, choć pewnie takie było założenie. Nie każdy wie, że malucha nazywano żartobliwie Fatalną Imitacją Auta Turystycznego jednoosobową, dwudrzwiową, sześciokrotnie przepłaconą.
Mimo tych utrudnień, Polacy chętnie jeździli na wczasy, na grzyby i zwiedzali kraj. Kwitły piesze pielgrzymki, autostop, a potem także zagraniczne wojaże, w rodzaju wczasów w Bułgarii czy nad Balatonem. Zanim jednak do tego doszło, polska motoryzacja przeszła wiele etapów, wyprodukowano mnóstwo interesujących prototypów pojazdów, które nigdy nie weszły do masowej produkcji. Autorzy Maluchem do raju przywołują sporo takich przykładów, choćby mikrusa i meduzę, samochody małolitrażowe, z których produkcję pierwszego zarzucono, a drugiego w ogóle nie ujęto w planach zmotoryzowania Polski. Oficjalnie powoływano się na wysokie koszty wytwarzania mikrusa, nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że priorytetem była działalność na potrzeby przemysłu zbrojeniowego i nawet wsparcie zapalonego miłośnika motoryzacji, premiera Józefa Cyrankiewicza, niewiele pomogło.
Książka Kunickiego i Ławeckiego to setki ciekawostek i anegdot, związanych z obyczajami Polaków, którzy zmuszeni byli „jakoś sobie radzić” w sytuacji, gdy transport kojarzył się raczej z męczącymi próbami szybkiego przemieszczania się po kraju. Dzisiaj, gdy liczba pojazdów w Polsce, biorąc pod uwagę samochody, motocykle, rowery, samoloty, tramwaje i autobusy, dawno już przekroczyła liczbę mieszkańców (wedle GUS samych samochodów osobowych mamy w Polsce 24 miliony), ta opowieść jest ciekawym przypomnieniem czasów, gdy polskie drogi były pustawe, a marzenia Polaków wybiegały daleko poza zasobność ich portfeli.
Bardzo polecam.