Przyznam, że „Malinę” Ingeborg Bachmann przeczytałam niewłaściwie. Fragmentarycznie, ukradkiem, w pociągu, tuż przed snem. Ta książka przez swą niezwykłość wymaga zupełnie innego procesu lektury, przede wszystkim zaś - czasu, temporalnego obrządku wręcz. Bez takiego wkładu czytelniczego poświęcenia lepiej pozwolić powieści poczekać na dogodny moment, niż skrzywdzić ją nietaktem pobieżnej interpretacji. Dlatego do jej tekstu podeszłam powtórnie, ze skupieniem, oddaniem, pokorą wobec tak potężnego bodźca intelektualnego, jakiego dostarcza.
Skąd owa personifikująca „Malinę” charakterystyka? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by uciec się do banalnego porównania. Obcowanie z dziełem Bachmann jest bowiem jak rozmowa z drugim człowiekiem, wsłuchiwanie się w to, co ma on do powiedzenia - niekoniecznie nam, ale w ogóle – światu, sobie. „Malina” to opowieść nakierowana na tory intymistyczne, dotykające tej sfery, którą nie sposób wyrazić słowami. Przemierzając obszary tej fascynującej prozy, dochodzimy jednak do przekonania, że można, a przynajmniej udaje się to narratorce powieści, która w maksymalnie skondensowanej dawce werbalnej trafia w samo sedno, wyrażając to, czego niejeden nie potrafiłby, dysponując tysiącem słów.
Jeśli już mowa o trudnościach, to mnożą się one także wówczas, kiedy stajemy w obliczu jednoznacznego określenia, o czym ta książka jest. Truizmy w stylu: powieść o miłości, kobiecie, życiu, choć oddają tematykę prozy Bachmann, są w tym momencie zupełnie nie na miejscu. Napotykana na każdym kroku poliwalentność, różnorodność sensów i płaszczyzn myślowych nie daje się zaszufladkować w jeden ekwipaż nazewnictwa. Owszem, bohaterką jest kobieta, pisarka, całą sobą rozkochana w Ivanie, ale pojawia się też tytułowy Malina – dopełniający uczuciowy trójkąt. Pytanie tylko, czy postać tę możemy badać na planie realistycznym, czy też jako emanację drugiego ja protagonistki, swoistego amortyzatora psychicznego w kontaktach ze światem, przede wszystkim zaś - z ojcem, destrukcyjnie wpływającym na egzystencję bohaterki.
Piękno „Maliny” nie tkwi jedynie w meandrycznie kluczącej historii, ale w sposobie jej zapisu. Ciągłość narracyjną naruszają wplecione w nią listy do osób publicznych, a także fikcyjnych, należących do rezerwuaru postaci życia wewnętrznego. Fascynujące i ujmujące jednocześnie wrażliwość odbiorcy są utrwalone w formie liryków rozmowy telefoniczne prowadzone między kochankami. Lakoniczne nieraz wymiany zdań czy ich urywków przemieniają się u Bachmann w poezję miłosną, przepełnioną obopólną troską, przywiązaniem, uzależnieniem.
Mówić o „Malinie” jako o powieści na wskroś oryginalnej i nietuzinkowej to za mało. Kto bowiem doświadczy jej, skosztuje słodyczy słowa, nie pozostanie już tym samym człowiekiem. Ta powieść będzie żyła w nim, w sercu, umyśle, głęboko i prawdziwie. Bezsprzecznie.
Z posłowiem i w opracowaniu Hansa Höllera. Dziennik wojenny jest dokumentem mało znanego fragmentu życia autorki. W krótkich, sugestywnych obrazkach opisuje...