Tak się jakoś dziwnie składa, że publikowane w Polsce książki nie zawsze pokrywają się z autentyczną chronologią ich powstawania. Tak też jest w tym przypadku, bo dopiero teraz światło dzienne rodzimego rynku wydawniczego ujrzała debiutancka powieść Mia Couto „Lunatyczna kraina”, opublikowana w 1992 roku. Autora z Mozambiku zauważono i doceniono już wcześniej, gdy przetłumaczono jego dwie powieści „Ostatni lot flaminga” (2005) i „ Taras z uroczynem” (2009), oraz zbiór „Naszyjnik z opowiadań” (2008). Teraz przyszła pora na uważaną za jego najwybitniejszą powieść, wyróżnioną na Międzynarodowych Targach Książki w Zimbabwe, jako jedną z dwunastu najlepszych powieści afrykańskich XX wieku.
Jeśli przyjmiemy, że realizm magiczny pojmowano jako ucieczkę od rzeczywistości w wymiar metafizyczny, nierealny, oniryczny, to nie sposób nie zgodzić się z amerykańską recenzentką książki, która zauważa, iż powieść Couto odbiega od reguł tego gatunku, „stwarza sen, który ciąży bardziej niż sama rzeczywistość”. Autor, niczym bohater swej książki, starzec Tuahir, bierze nas za rękę i prowadzi do krainy po drugiej stronie lustra, w którym z jednej strony odbija się stary porządek świata, a niepoukładana jeszcze w całość przyszłość - z drugiej. Zaś samo lustro w tym przypadku jest owym snem, to dzięki niemu wkraczamy w wymiar postnuklearnej, bliżej nie określonej krainy. Od pierwszej sceny, gdy poznajemy Tuahira i chłopca Muidinga, zostajemy wyrzuceni na pustkowie, na drogę uśmierconą przez wojnę, gdzie „po ścieżkach włóczyły się tylko hieny, porykujące w popiołach i pyle”. Krajobraz niemalże z Beckettowskiego „Czekając na Godota”, a jednak nie do końca, bo silniej nacechowany emocjonalnie, chylący się bardziej ku człowiekowi niż od niego uciekający. Dzieje się tak, ponieważ doświadczana pustka swe źródło bierze z ludzkich wspomnień, doświadczeń wojennych i uczuć, mało tego - da się dookreślić słowami: „pejzaż skrzyżował się z nigdy dotąd niewidzianymi smutkami o barwach, które oblepiały usta”. To właśnie przeszłość wyznacza rytm dnia dzisiejszego, bez niej nie byłby on takim, jakim jest. Prawdy o niej dowiadujemy się z listów (zeszyty Kindzu) odnalezionych przy zwłokach mężczyzny, pozostawionych na poboczu obok spalonego autokaru, nazywanego tutaj machimbombo. Chłopiec zaczyna je czytać, a w miarę czytania stopniowo wraca mu pamięć o jego dzieciństwie i rodzinie oraz o czasach wielkiej wojny.
Co znamienne: zaistniała rzeczywistość wymusza na bohaterach posługiwanie się innym językiem, pozwalającym trafniej ją nazwać. I tak oto „ludzie błąkisnują się i śniwłóczą, a ocean jest pełen niedowidzeń”. Nowomową naszpikowane są również zeszyty Kindzu, który opisując swoje życie, kreśli historię dotychczasowego świata, często przytaczając wizje senne ojca – Taimo. To właśnie w jego opowieściach odnajdziemy początki owego zachwiania się dwóch światów - realnego i sennego. Couto w języku dokonuje zespolenia na jednej płaszczyźnie semantycznej określeń dotyczących wyglądu świata zewnętrznego, topografii itp. z terminami związanymi z uczuciowością, co sprawia, że opisywana rzeczywistość nabiera nierealnego wymiaru. „Chciałbym poukładać czasy w ugładzonym porządku, zgodnie z nadziejami i udręką”, jak mówi Kindzu. Żadna opowieść nie miała końca, sen jedynie ją tłumił, ale nie przerywał, po nim następowało rozwiązanie intrygi. Nic dziwnego, że nasuwa się analogia pomiędzy światem opisywanym w „Lunatycznej krainie” a kontynentem afrykańskim, ponieważ oba są wyniszczone przez konflikty i oba wydają się nam nierzeczywiste, odległe i obce.
Akcja "Ostatniego lotu flaminga" rozgrywa się w Mozambiku, ojczyźnie piszącego po portugalsku Couto. Narratorem powieści jest tłumacz z Tizangary...