Po bestsellerowej i niestety rozczarowującej powieści Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj” należałoby się po kolejnych książkach jej autorstwa spodziewać czegoś więcej. Niestety, „Ludzie z wysp” są równie słabi, jak jej doskonale sprzedająca się poprzedniczka. Elizabeth Gilbert oprócz dość ciekawego pomysłu do książki nie wnosi nic. Zarówno interesująca fabuła, jak i napięcie pozostają jedynie pobożnymi życzeniami czytelników.
Mieszkańcy bliźniaczych wysp Fort Niels i Courne Haven od dziesięcioleci prowadzą ze sobą spory, kłótnie o łowiska – tak zwane wojny homarowe. Ludność skłóconych wysp to przede wszystkim rybacy, których dorobkiem życia są własna łódź i ręcznie robione więcierze. Życie mieszkańców wybrzeży Maine toczy się swoim własnym, powolnym rytmem, rzadko zakłócanym nielicznymi skandalami. Dopiero śmiałe pragnienia córki jednego z poławiaczy homarów – Ruth Thomas zupełnie zmieniają zastygły, ponury obraz wyspy Fort Niels.
„Ludzie z wysp” to powieść, w której brakuje jednego głównego wątku. Opisywane przez autorkę dzieje obu wysp przeplatają się z historiami mieszkańców, które nawiasem mówiąc są niespecjalnie interesujące. Wyspiarze, głównie dziwacy, traktujący każdy dzień jako szansę zarobku niewiele się od siebie różnią. Ich opowieści wydają się być banalne, pozbawione jakiejkolwiek magii czy napięcia. Okrywające ich życie nieliczne tajemnice natychmiast wychodzą na jaw – Elizabeth Gilbert jak ognia unika bowiem budowania napięcia. Wielowątkowość powieści tylko pozornie wywołuje w książce chaos. Wiele z przedstawionych przez autorkę postaci czy związanych z nimi historii nie doczekało się w powieści interesującego zakończenia.
Właściwa „akcja” powieści rozpoczyna się dopiero na trzechsetnej (z czterystu) stronie książki. Dotarcie do tego fragmentu wymaga niezwykłej cierpliwości, bowiem dość dużo miejsca autorka poświęca w międzyczasie na opis wielu niespecjalnie wciągających wojen homarowych. Tym, czego przede wszystkim w powieści Gilbert brakuje, jest napięcie. Już w książce „Jedz, módl się, kochaj” można było zauważyć jego brak, jednak traktując powieść jako publikację autobiograficznej, można było te niedociągnięcia pisarce darować. „Ludzie w wysp” dynamicznej akcji i grania napięciem wręcz się domagają. Bez tych elementów książka staje się dość nudnawym opisem pełnych homarów kutrów.
Język powieści stylizowany jest na ten, jaki czytelnicy znają z doskonale „zrobionych” książek z gatunku literatury pięknej. Trudno jednak uznać, by „Ludzie z wysp” mieścili się w ramach tego gatunku, a już z pewnością brak dla nich miejsca w ścisłej czołówce. Opisy tworzone przez autorkę nie zachwycają, są tworzone jakby „na siłę”, trudno dostrzec w nich jakichkolwiek środków stylistycznych – brakuje chociażby najprostszych metafor i porównań. Także dialogi, jakie prowadzą ze sobą bohaterowie, raczej nie zachwycają. Autorka starała się oddać osobowości niewykształconych, prymitywnych rybaków jedynie za pomocą wkładania w ich usta wulgaryzmów.
„Ludzie z wysp” są kolejną powieścią Elizabeth Gilbert, której pomysł spłonął na panewce. Całkiem interesująco zapowiadająca się książka nie doczekała się niestety interesującej ze strony autorki realizacji. Po „Ludzi z wysp” sięgać nie warto – chyba że jest się zapalonym poławiaczem homarów.
Alma Whittaker, bohaterka "Botaniki duszy", to pod każdym względem postać nieprzeciętna - o nieposkromionej ciekawości świata, błyskotliwym intelekcie...
Elizabeth Gilbert przed trzydziestką miała wszystko, o czym powinna marzyć nowoczesna kobieta: męża, dom za miastem, dobrą pracę. Mimo to nie była ani...