Do łask twórców coraz częściej wkradają się z pozoru nudne i nieciekawe motywy pracy w wielkich korporacjach. Autorzy – zwłaszcza zachodni – zaczynają dostrzegać niewyczerpane jak na razie pokłady absurdu i wykorzystują zmysł satyryczny, by w celnych karykaturach przedstawić wątpliwe uroki dostania się w trybiki ogromnych przedsiębiorstw. Powoli wytwarza się już pewien stereotyp dotyczący pracy w podobnych molochach. Pracownicy muszą znosić fanaberyjnych (i najczęściej bezmyślnych) przełożonych, spędzać długie godziny na bezproduktywnych zebraniach, kłócić się o sprzęt biurowy (i wykorzystywać go niezgodnie z przeznaczeniem), snuć rozmaite intrygi, nudzić się, rezygnować z jakiejkolwiek kreatywności i popadać we frustracje. Szefowie za to powinni wydawać niezrozumiałe polecenia, przemawiać długo, zawile i bez sensu, utrzymywać podwładnych w przekonaniu, że są irytującymi debilami. Mają wydawać rozkazy wykluczające się, zabraniać pracownikom rozrywek, przerw na posiłki i życia prywatnego. Stale kontrolują podwładnych i uprzykrzają im codzienność. Tak działała „Korporacja” Maxa Barry’ego, na tej zasadzie zbudowane są również komiksowe paski Scotta Adamsa, twórcy sławnego już Dilberta.
Seria Scotta Adamsa nawiązuje nieco do cyklu o Calvinie i Hobbesie – lecz tego porównania czasami nie wytrzymuje. „Losowe akty zarządzania” to zestaw pasków publikowanych na łamach prasy, teraz zebranych w spójny (szósty już) tom. Dilbert jest pracownikiem pewnej korporacji, która właściwie nie wiadomo czym się zajmuje. Bohater obserwuje swoje środowisko, niekiedy wykazuje się sprytem i pomysłowością, częściej jednak woli nie wychodzić przed szereg i bez słowa spełnia polecenia szefów – przy czym jego milczenie uruchamia od razu ironię i uwypukla komizm sytuacji.
Bezpośrednim zwierzchnikiem Dilberta jest Rogowłosy – dyrektor pewny siebie i wciąż próbujący usprawnić działanie firmy. Catbert, kot, jest dyrektorem do spraw HR, a Dogbert – konsultantem. Obaj zajmują się uprzykrzaniem życia nowym i starym pracownikom, narzucają bezsensowne pomysły – im bardziej absurdalne tym lepiej. Alice to koleżanka Dilberta, złośliwa i wyniosła – co wywołane jest faktem, że w tej korporacji wszyscy darzą się czystą nienawiścią. Wally to bezbarwny inżynier, który od dawna nic nie robi, ale wykazuje się najlepszymi ocenami, więc nie można go zwolnić. Poza tym są tu zunifikowani dyrektorzy kreatywni, szydercze i leniwe sekretarki czy pracownicy, którzy bardzo krótko przebywają w przestrzeni biura. Wszyscy ci bohaterowie, chociaż połączeni wzajemną szczerą niechęcią, uwikłani są w rozmaite relacje i zależności. „Losowe akty zarządzania” są właśnie przeglądem pełnych nonsensu decyzji, wzajemnych animozji, sporów w biurze i dowodów na absurd istnienia wielkich firm. Jeden Dilbert zachowuje przytomność umysłu – choć potrafi też grać, by wpasować się do zespołu.
Co pojawia się w tomiku? Nieprawdopodobne usprawiedliwienia spóźnień, trafiające w próżnię uwagi i próby udoskonalenia pracy, przedłużające się konferencje, które ożywią tylko odważne zgłaszane wnioski; brak podwyżek, zajęcia, których rezultaty nikomu nie są potrzebne. W boksach, wbrew pozorom, dzieje się mnóstwo, a o pracy w tej akurat korporacji można powiedzieć wszystko – tylko nie to, że będzie nudna dla odbiorców. Wydawca dziwi się, że w tę firmę tak łatwo uwierzyć – ale wiele wydarzeń, mimo że przerysowanych, brzmi dziwnie znajomo.
Scott Adams w krótkim wstępie do zbioru pasków odsłania swój sposób myślenia (i wymyślania kolejnych przygód) bohaterów firmy – wiadomo zatem, skąd czerpie inspiracje i w jaki sposób je rozbudowuje. Faktem jest też, że przenosi wykreowany przez siebie świat niemal całkowicie w krainę absurdu, co oznacza, że satyrę na rzeczywistość maskuje tu przerysowaniem. Jego pomysły są zabawne (a najbardziej rozśmieszą właśnie szeregowych pracowników dużych przedsiębiorstw oraz ich dyrektorów), jednak zbyt wyraźnie widać tu zamiar rozśmieszania. To sprawia, że paski momentami tracą na lekkości i świeżości – i nie zawsze przyniosą upragnioną rozrywkę. Zamiast śmieszyć bliskością z codziennym kieratem, zaczyna Scott Adams śmieszyć niezamierzonym oddaleniem od realiów. Ale śmieszy – i to jest najważniejsze. Scott Adams wykorzystuje też zupełnie inny mechanizm rozśmieszania niż Bill Watterson (to styl bliższy raczej paskom z Garfieldem): nie szuka wyrazistych puent. Trudno powiedzieć, czy to wada czy zaleta – na pewno w ten sposób nie rozbawi tych odbiorców, którzy akurat na śmiech nie mają ochoty: Adamsa najlepiej czytać z ochotą i gotowością na śmiech – w innym wypadku mniej udane paski nie doprowadzą do poprawienia humoru.
Tom Adamsa jest też zbiorkiem, który może budować wspólnotę śmiechu, tu akurat komizm wybrzmi silniej, kiedy będzie wsparty poczuciem wspólnoty. Autor próbuje raczej odwzorować humorystyczne procesy myślowe uwikłanych w absurdalne czynności bohaterów, niż zaskakiwać odbiorców trafnymi puentami. Działa inaczej – co nie znaczy, że gorzej od relacji z pomysłów Calvina. Słaba jest natomiast strona graficzna. Rysunki są pozbawione szczegółów, postacie bardzo uproszczone i przeważnie złożone z jak najmniej skomplikowanych figur geometrycznych.
Brakuje mi tu odwzorowywania subtelniejszych emocji i może efektowniejszego oddania ruchu. A jednocześnie wiem, że taka właśnie metoda przedstawiania bohaterów współgra z polityką wielkich korporacji, wytłumaczona jest dążeniem do ujednolicenia firmowej rzeczywistości. Sporo tu rewelacyjnych w swojej nonsensowności rozwiązań, mnóstwo miejsc, które zapewnią odbiorcom rozrywkę. Dilbert to produkt naszych czasów, wytwór popkultury schyłku XX wieku – trzeba go poznać…
Izabela Mikrut
Czwarty tomik nadzwyczaj popularnych komiksów Scotta Adamsa. Autora, który - jak nikt inny na świecie - potrafi odmalować nasze biurowe frustracje. Wie...
Dlaczego wszyscy szefowie są tacy sami? Wszystko co robią jest zawsze niemądre i niepotrzebne. Czy tego uczą w szkołach zarządzania? Nic podobnego. Wszyscy...