Przez pierwsze sto stron książki Lily Brett „Lecimy w kulki” można się jedynie zastanawiać, co kierowało wydawnictwem, skoro zdecydowało się wypuścić tak nudną i prowadzącą donikąd powieść, opisując ją w dodatku jako historię skrzącą się humorem, zabawną, błyskotliwą i komiczną. Do setnej strony właściwie nic się tu nie dzieje, a to, co się dzieje, nie jest warte uwagi. O humorze czy jakiejkolwiek lekkości nie ma mowy i co bardziej niecierpliwi czytelnicy łatwo się mogą zniechęcić. Właściwa fabuła zaczyna się gdzieś w okolicy strony sto dwudziestej i chociaż do majstersztyków nie należy – niepostrzeżenie wciąga, czym wynagradza niedoróbki pierwszej części. Lily Brett sprawia wrażenie, jakby potrzebowała bardzo długiego rozbiegu – wstępu, żeby wstrzelić się w atmosferę tworzonej powieści.
Ruth jest właścicielką małej firmy ulokowanej na Manhattanie. Pisze listy na zamówienie, obmyśla też kartki, które mają ułatwić ludziom wyrażanie swoich emocji i uczuć. Pracuje nad słowami – tak szumnie nazywa się tu jej zajęcie, tyle że w polskim przekładzie efekty tej pracy raczej nie powalą nikogo na kolana i dla czytelników utworzy się rozdźwięk między deklaracjami i rzeczywistością. Ruth marzy o założeniu grupy wsparcia dla kobiet, by mogły przychodzić na spotkania i dzielić się swoimi problemami – ciężko jest jej jednak przekonać do pomysłu znajome.
Bohaterka żyje narzekaniem, uważa, że to niemal obowiązek prawdziwej Żydówki: swoją zgorzkniałością i pesymizmem nieświadomie zatruwa egzystencję innych i własną. Ruth jest dzieckiem więźniów Auschwitz i tragedia Oświęcimia tkwi w niej głęboko – taką przynajmniej postać chciała stworzyć autorka. Chciała, lecz nie do końca się jej to udało. Nie mam zastrzeżeń do jednowymiarowej, dość płaskiej osobowości bohaterki – nie każdy pisarz musi przecież uderzać w kwestie psychologiczne. Problemem jest natomiast sposób, w jaki Lily Brett prezentuje lęki Ruth. Kwestie Holocaustu są tu przywoływane na zasadzie indeksalnego przypomnienia (odpowiednie skojarzenia w czytelnikach mają budzić niemal wyłącznie słowa Holocaust i Auschwitz, nie ma żadnego zagłębiania się w temat) – lecz są przypominane byle kiedy. Na przykład co dwadzieścia stron (na początku znacznie częściej) i bez żadnego logicznego uzasadnienia, bez czynnika wywołującego złe wspomnienia.
Autorka sprawia wrażenie, jakby zapominała, że ma powracać do elementów „bycia Żydem”, choćby i stereotypowych: i kiedy już sobie o tym przypomni, to wrzuca napomknienia byle gdzie. Szczytem nieudolności jest moment, gdy przy omawianiu kulinarnych przepisów związanych z wędzonymi potrawami Ruth wyrzuca ojcu, że w Auschwitz ten miał dymu pod dostatkiem… Brett odwołuje się często do schematów „żydostwa” – to dla niej jedynie narzekanie i antysemityzm Polaków, wyskakuje jej bohaterka z tymi stwierdzeniami niczym Filip z konopii, co, przyznaję, zaburza cały tekst i niszczy jego rytm. Zamiast odwołań do kultury i tradycji mamy tu jedynie pozory, co nie pomaga w uprawdopodobnieniu bohaterów. Poza Ruth i jej dylematami opisuje autorka Edka, osiemdziesięciosiedmioletniego ojca Ruth (na którym pobyt w obozie nie pozostawił żadnych śladów, to Ruth, która urodziła się po Oświęcimiu, bez przerwy cierpi). Edek początkowo nie umie się znaleźć w Stanach, chce pomagać córce i kupuje jej mnóstwo niepotrzebnych rzeczy do biura. Do pewnego momentu jest równie uciążliwy co żałosny, sytuacja zmienia się, gdy przyjeżdżają do niego dwie Polki, Zofia i Walentyna (wprawdzie Walentyna to mało polskie imię, lecz anglojęzyczni pisarze przeważnie gubią się w takich subtelnościach). Zofia to niemal siedemdziesięcioletnia seksbomba, a jej atutem prócz dumnie sterczącego biustu (i sypiania z Edkiem) są kulki. Kulki, czyli pulpety: Zofia wspaniale gotuje.
Cała trójka – Edek, Zofia i Walentyna – wpada na pomysł, by otworzyć restaurację z kulinarnymi arcydziełami kobiety. Projekt nie ma szans na powodzenie, bohaterowie mają tylko pożyczone od Ruth marne 30 tysięcy i zapał – żadnego doświadczenia ani znajomości rynku. Popełniają – wydawałoby się – masę błędów. Czy uda im się rozkręcić biznes? Kto przebrnie przez przydługi „wstęp”, otrzyma wciągające czytadło o niczym, równoważące początkowy minorowy nastrój, a jednak w jakiś sposób rozbudzające zainteresowanie. Kiedy Lily Brett się jeszcze rozkręca, tworzy dość sztywne, mało sensowne dialogi czy wydumane opisy – gdy wreszcie decyduje się na odważniejszą akcję, odnosi sukces. Kiedy może skoncentrować się na oryginalnym rozwoju wydarzeń, staje się naprawdę dobrą narratorką. Wcześniej przyduszała ją konieczność stworzenia podstaw i uzasadnień dla zachowań bohaterów. Co ciekawe – bycie Żydem nie ma tu dla książki najmniejszego znaczenia i spokojnie można by się bez tego wątku obejść. Dla smakoszy na końcu książki znajduje się kilka przepisów na „kulki” (można też wypróbować podpowiedzi zawarte w tekście, by zmodyfikować potrawę).