Przemysław Bystrzycki (1923–2004), pisarz, publicysta, cichociemny (pseud. „Grzbiet” i „Kreda”), przez ponad pół wieku związany z Poznaniem, gdzie napisał wszystkie książki (czyli ponad 20, publikowane od 1957 roku), inwigilowany „przez służby” do lat 80.; Honorowy Obywatel Miasta Poznania i Przemyśla. Niepublikowany „Labirynt” – zestawiony z innymi powieściami P. Bystrzyckiego – jest inny, zaskakujący. Na swój sposób sytuuje się między znakomitymi powieściami „Płynie rzeka, płynie” (1982), „Znak cichociemnych” (1983) i „Echa Kandałakszy” (2009).
To swego rodzaju appendix do „Znaku cichociemnych”, próba „odjęcia tamtego”, pokonanie rany-stygmatu, w innym wymiarze niż w tragedii Sofoklesa, acz nawiązującym do archetypu grzebania zgodnie z prawem boskim i ludzkim (może stąd dziwne żonglowanie tożsamościami oprawców, nadrealno-groteskowy anturaż?). Bo kiedy nie ma kości… „Szukałeś tej pamięci kierowany sentymentem. Do diabła z sentymentem! Pamięć, to twój obowiązek. Ratunek z opamiętania. Tak mało wiedziałeś o ich osobach”.
W czasie jednej nocy, od wyjścia/ucieczki „zranionego” narratora z bramy kamienicy przy poznańskiej ul. Garbary do szczęśliwego powrotu/przylotu w to samo miejsce, na pierwsze piętro, do żony i śpiącej córeczki z upuszczonym na podłogę pluszowym misiem Pepikiem. „ (…) Zranienie dotyczyło jakby osoby trzeciej – nie drugiej: ciebie, nie pierwszej: mnie, a tylko najbardziej odległej w porządku gramatycznym: osoba trzecia…” – ten fragment stanowi, jak wolno przypuszczać, oś wczesnowiosennego nocnego rontu/patrolu bohatera (N., Nikt, Nobody, Niemand, Nullus), który „Musiał iść, prześledzić siedem – dziewięć ścieżek. Siedem albo dziewięć ścieżek, siedem – dziewięć labiryntów. Każdy – każdemu. Każdy labirynt ma wiadomy wlot, lecz niewiadomy wylot…”. Ów metaforyczny wylot został metodycznie, z zimną krwią „rozpracowany” przy opisie czaszek przekłutych strzałem w tył głowy. Głównie, choć nie tylko przecież, dotyczy to siedmiu (dziewięciu) żołnierzy zapisanych na zwykłym maszynowymi arkuszu biurowym – „Czaykowski, Dekutowski, Górski, Kontrym, Kułakowski, Rossiński, Szczepański, Winter i jeszcze jeden”. Kiedy cichnie zacierany trop i ślad, właśnie ta kartka staje się rozkazem (sumienia) i przewodnikiem dla „trójjedynego” narratora. N. – Nobody doskonale zdaje sobie sprawę, że „w tej robocie” nikt go nie zastąpi, dlatego ryzykuje, brnie, by zedrzeć zasłony zmowy i niepamięci (choć to wcale ciepła sprawa: lata 1944/45–1953!). Węszy w różnych miejscach, zdarzeniach, czasem w urojeniach, łapie trop po Swoich z szeregu i próbuje podejść najbliżej do obrońców Czasu Totalnego… Nigdy nie bezimiennie poszukuje szczegółów, ogołaca siebie, by dogrzebać się i wygrzebać.
Akcja osadzona w latach 50. ubiegłego wieku (jak można wnioskować, posiłkując się odniesieniami do biografii rodzinnej Autora i po odgłosach Czerwca’56 w zakończeniu powieści), głównie rozgrywa się w Poznaniu i w białym mieście Południa. Róg ulic Garbary i Wszystkich Świętych, synagoga (z wbudowaną na początku okupacji pływalnią), mieszkanie ulicznej dziewczyny z samowarem, kręgielnia w baraku na Cytadeli, zamek, błonia, pastwisko i ceglany szpital – to kamienie milowe tego nocnego zwiadu-patrolu po mieście w oczyszczającym (?) deszczu, wilgoci i chłodzie. Powracające pytania, wydarte relacje, czasem pojedyncze zdjęcie lub jakiś szczegół. Przemysław Bystrzycki rozpisuje różne uwikłania i kręgi, które sięgają do czerwonego domku na Mokotowie, Zamku w Lublinie i innych miejsc…
„Teraz – to jakby stanąć nad głęboką studnią: pachnie wilgocią, ciągnie ziąbem, tyle że głos tutaj nie ma echa”.
„Pewnie i boją się każdego słowa. Kto to wie, jaki użytek może być uczyniony ze słowa, z myśli, ze snu. Wyszli na ulice dla własnego bezpieczeństwa – na ulicy jedni mogą zgubić się wśród drugich, tłum wniknie w tłum i z przemieszczania takich mas powstanie coś trudnego do nazwania”.
„Nie zamykam powiek, dostrzegam – wyciągam rękę, rozstawiam palce w rękawiczce: raz, dwa, trzy. Razem: siedem. Po drewnianych krzyżykach nawet śladu; nie widzę już ani imion, ani nazwisk. Dałem sobie odebrać spis. Ponoszę odpowiedzialność za tę stratę. Mogiłki rozpełzłe, nie znaczą nic (…). By od tyłu zostać trafionym, trzeba wyprostowanym iść do przodu. Wyprostowany na ziemi jak na marach, z dłonią na oczach, druga dłoń oparta o biodro”.
„W poszukiwaniu nastroju, scenerii, następstwa zdarzeń – natrafiam na czarny labirynt – kręty korytarz. Wilgoć, mgła. Co do miejsca (podobnie jak co do sposobu i przyjętego następstwa zdarzeń) istnieją różne szkoły. Szkoła napoleońska przewiduje pluton. Pono szkoła najlepsza. To się tak mówi: pluton, tradycja. Nigdy to nie jest cały pluton, zwykle kilku ludzi, czasem najwyżej drużyna, a czasem tylko sekcja. Wykonanie, słup kaźni, pora pierwszego brzasku. Jak salwa honorowa – tyle, że inaczej skierowana, jak prezentowanie broni – tyle, że broń w miejscu pionowego ku gwiazdom, przyjmuje położenie ku horyzontom; głośne komendy, przemowa, werble – słowem: gala. Lepsze to, powtarzam, od niespodzianki wyskakującej z ukrycia w krętym i wilgotnym labiryncie, a broń często użyta z tak zwanego „przyłożenia”.
„Powiadam: niechby jedna osoba zachowała mnie we wspomnieniu, na przykład matka – całkiem wystarczy. Jakże oni, obarczeni winą, mogą nie być. Czas tu nie ma nic do rzeczy. Są czyimś pokoleniem: synami, wnukami. Ciąg pokoleń przewidziano na taki właśnie wypadek – sznur dziedzictwa. Obowiązuje zwykłe następstwo faktów po obu stronach sprawy – po stronie dotkniętej czynem, naruszonej cudzym działaniem i po stronie niosących czyn, po stronie sprawców. Prosta konsekwencja zamknięta w tej samej miarce. Każdemu wedle zasług. Gdy nacisnęli język spustowy – padł strzał. To zrozumiałe. Prosta konsekwencja: naciśnięcie spustu, opad kurka, wybuch spłonki, prochu, wypchnięta kula opuszcza lufę. Trzymajmy się tego, łatwo zgubić drogę w matni. Niech prowadzi nas pocisk!”.
„Przestańcie! ich nie ma! Sprawa raz na zawsze skończona. Kazałem wyjąć okno, ramy poustawiać jedne za drugimi. Wyjęcie okna – jak wybicie oczu. Aby sami nie widzieli, aby w ciemnym labiryncie – tunelu niczego nie dostrzegli. Światełko nie było im dane. Powiadam: kazałem wyjąć okna!... W zupełnej ciszy, przy całkowitym zapomnieniu. Kierowała mną zazdrość, chciałem być poddany temu, co ich spotkało. Dla utwierdzenia w tym położeniu pełzałem w tunelu, pełzałem, obijałem o drewniane ramy łokcie, kolana, ramiona. Obciążałem siebie winą, pragnąłem winę wziąć na własne barki: raczej pragnąłem, niż wziąłem”.
To wybrane fragmenty, napisane właściwą wrażliwością i precyzją językową, z której wyławiamy charakterystyczne, może trochę niezrozumiałe dla Czytelników neologizmy lub zwroty, lektury nie utrudniające, a raczej dodające smaczku (beztwarze, świerszczenia, bajura, guły, młaka, oćma, sztreka, śreżoga, wandół, trupi cuch czy rapata skóra pod kapuzą, toczeńce [kamienie]).
Nieoczywista powieść/tren, pełna filozoficznej zadumy i zmagań – podobnej książki P. Bystrzycki nigdy wcześniej ani potem nie napisał (może dlatego, że tworzył ją w stanie wojennym; ciągle niepewny był los „Znaku cichociemnych”; że niektóre oczywistości pisane na maszynie z szerokim wałkiem, w klaustrofobicznie wąskiej pracowni z oknem na dach trzeba było zakamuflować...).
Proza konsekwentnie zagęszczana, erudycyjna, pełna zawoalowanych symboli, konstelacji gwiezdnych i misteriów antyku, średniowiecza, okupacji i realiów tużpowojennych – pełna zaskakujących zwrotów akcji i planów. Autor „Oddania broni” także w „Labiryncie” wybiera trudne poszukiwanie wolności wyboru, honoru żołnierza, potrzebę uważności, refleksję nad życiem, któremu często towarzyszy poczucie niemocy – „Porywam się na trudne dzieło – pragnę zniszczyć to, co nazwę: Czasem Totalnym. Próbują nam ten Czas Totalny narzucić. Jest produktem siły – służy złej sprawie! Już sama myśl o czasie poddanym komukolwiek jest upokarzająca. Stąd to taki jeden z drugim czerpie prawo do przydzielania ludziom długości życia?! Do wyznaczania terminu ich śmierci?! Czas Totalny ucieleśniony z zabawy gramatycznej, z żonglerki regułami mowy, staje się zagrożeniem osoby ludzkiej. Zagrożeniem przez swój podstawowy atrybut – przez zawładne obejmowanie całości. A całość brana arbitralnie jest groźna wskutek braku zapewnionego prawa do wyjątku”.
Autor dokonuje symbolicznego odgrzebania zadanych śmierci „wedle pośpiechu władzy”. Gdyby mógł, powiedziałby: to był mój-nasz obowiązek i zwyczajna uczciwość.
Prawie każdy, kto z Przemysławem Bystrzyckim przejdzie przez „Labirynt” – nawet po tylu latach od powstania powieści – uratuje jakąś cząstkę dla siebie, która nie pozwoli zatonąć w przeżywanym „tu i teraz”.
Andrzej Sikorski (1953–2023) – poeta, krytyk literacki, redaktor, archeolog, wykładowca UAM. Należy do poznańskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor tomów wierszy „Motyl na wieży Babel” (Poznań 1990), „A poranek był mroźny i nieparzysty” (Poznań 1996), „Niepewne” (Poznań 2015), a nadto wywiadu z Wincentym Różańskim „Któż to opisze, któż to uciszy...” (Poznań 1997, współautor – Piotr Kępiński). Autor książek dla dzieci, redaktor 20 tomów w serii „Antologia wierszy bożonarodzeniowych”.