To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą.
Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich Księżycu myśliwych. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś do lektury, którą sama mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła.
W przypadku Księżyca myśliwych trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które - pozornie niepowiązane - bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po sztucznie stworzonej grobli na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie - czy na pewno morze?
Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca tylko po to, by za chwilę pędzić naprzód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — rzeczywistości poza rzeczywistością. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały się właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że warto grać.
Księżyc myśliwych to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jest się jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jest się nigdzie, jest się jedynie złudzeniem optycznym, odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jest się częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziemy tego wiedzieli na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak, to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów — Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli pozostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna.
Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem…
księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu.