Pisanie o poezji w dzisiejszych czasach jest albo bardzo łatwe, albo wręcz przeciwnie – bardzo trudne. Dlaczego łatwe? Nic prostszego, niź zaklasyfikować jakiegoś poetę do pewnego grona podobnie mu piszących i powtórzyć tę samą regułkę, która jest niby kluczem do czytania takiej właśnie poezji. Ale łatwość polega również na czymś innym. Mianowicie sam piszący, chcąc przekazać jakieś konkretne, dla niego samego ważne treści, może posłużyć się poezją, by móc je lepiej wyeksponować lub dla samego, ot, pretekstu. Trudność zaś wynika zawsze z jednego i tego samego: oryginalności poezji.
W pierwszej chwili po lekturze „Księgi obrotów” Tomasza Różyckiego pomyślałem sobie, że oto kolejny przedstawiciel poetyki spod znaku Tkaczyszyna-Dyckiego, gdzie konkret, znaczenie słowa umyka na rzecz większej całości, wizji czy po prostu konstruktu myślowego, bytu mentalnego, do którego my jako odbiorcy powinniśmy dążyć. Choć droga wiedzie ku odczytaniu sensu, i tak zawsze jesteśmy na przegranej pozycji, tropiąc nieznaną nam zwierzynę jedynie po śladach i poszlakach. Skazani na ciągłe poszukiwania, nie odczujemy ulotnego wrażenia, uczucia, doświadczenia, jakie autor chciał zamknąć w słowach. Prawdą jest, że w materii poetyckiej Dyckiego i Różyckiego łączy bardzo wiele, dla mnie ważniejsze jednak pozostają różnice, o których kilka słów.
O ile pierwszy z nich spogląda na świat z perspektywy zwykłego śmiertelnika, żyjącego tu i teraz, realnego i prawdziwego do granic swojej seksualności, u drugiego dominuje spojrzenie wertykalne. Ziemia i cała rzeczywistość, a wraz z nią nasz bohater, są maleńkimi cząstkami większego uniwersum, odkrywanymi przed nami niejako z góry. Dlatego odnosimy wrażenie, że zawsze jest coś - lub ktoś - silniejszy, ważniejszy, więcej widzący od „faceta, który kupił świat”, który jest hic et nunc, a nad nim „znów ogromnieje noc, światła miasta, słychać, jak z grzechotem kontynent rusza na poszukiwanie lądu” („To jest mój pokój”). Wiele odnajdziemy w wierszach nawiązań do przestworzy, lotu w chmurach, ponieważ, jak mówi autor, niebo jest czułe i „rejestruje całą tę gamę języków i pomruków” („Strzela Aurora”). Dopiero z góry widać wyraźnie, iż świat „coraz jaśniej i coraz więcej ma swoich wariantów” („W gorącym łóżku”), a poukładane przedmioty w ogóle posiadają jakąś kolejność, kod („Wieczorem miłość”).
Pomimo rzutu z góry na kulę ziemską, tego ciągłego lawirowania pomiędzy przyziemną a powietrzną perspektywą, ważne dla Różyckiego staje się umiejscowienie swego bohatera w konkretnym miejscu geograficznym – Bostonie, aby nadać obrazowi realną treść. I byłby to może Amerykanin „gdyby nie na twarzy ten wiecznie wyłażący liszaj, gęba, na której zieje pocałunek Azji” („No i udało się”), a więc emigrant. Człowiek boleśnie zdający sobie sprawę z tego, że „za chwilę trzeba wstawać i wkładać jakieś przebrania dla świata” („W gorącym łóżku”), bo nawet jeśli „kupił świat, nie może go dotknąć – skóra mu pęka od takich kontaktów”(„Który kupił świat…”). Ewidentnie jest on poetą przybyłym tutaj z daleka, pomieszkującym w hotelu, piszącym nocą, nim świt go nakryje („Ale nie jestem tutaj”).
„Księga obrotów” Tomasza Różyckiego to coś w rodzaju pamiętnika z podróży, na kartach którego odnajdujemy zarówno obrazy odległej krainy, jak i próbę zaszyfrowania doznań człowieka drogi, samotnego, z dala od ojczyzny, poszukującego tajemnicy i miłości.
aglądam do knajp, księgarń, sklepów, na bazary, do świątyń i siadam na wszystkich ławkach. [...] Jestem potwornie ciekawy, każde nowe miejsce wzbudza we...
Życie w bloku, arcydziele surowego piękna czasów późnej komuny, to prawdziwa metafora istnienia człowieka nowoczesnego. Wszak mieszkania unoszą się nad...