Jedno z dwojga: albo głęboki ukłon w stronę komercji, albo doskonałe świadectwo kiczu – pisarstwo Christophera Moore’a nie podlega jednoznacznym ocenom. Pewne jest tylko, że należy się do tego stylu i rewolucyjnych momentami pomysłów przyzwyczaić. Kolejne powieści Moore’a stanowią potwierdzenie stereotypowych wyobrażeń na temat amerykańskiej literatury rozrywkowej. I „Krwiopijcy” w ten schemat się bez większych trudności wpisują, choć książka ta jest lepsza niż „Brudna robota” – ale tezy o rozwoju pisarstwa Moore’a bym nie zaryzykowała, poziom jest tu raczej stały. Wystarcza to na uzyskanie statusu bestsellera w Stanach, ale w Polsce większej szansy na taką karierę nie ma. Wpływa na to inna mentalność odbiorców, inne doświadczenia kulturowe i inne oczekiwania wobec powieści rozrywkowych. W nasz kanon „Krwiopijcy” się nie wpisują.
Po mieście snuje się Cesarz – traktowany jak władca niegroźny szaleniec, który zdaje sobie sprawę z istnienia wampirów. Dwudziestosześcioletnia Jody nie wierzy w wampiry, dopóki nie odzyska przytomności na śmietniku. Jej ręka, wystawiona na działanie promieni słonecznych jest prawie zwęglona. Sama Jody ma za to ogromną ochotę na krew… No dobrze, stała się wampirem. Teraz musi nauczyć się z tym żyć, albo... nie żyć. W dzień nie może nic zdziałać – wraz ze wschodem słońca zapada w mocny sen, podobny do letargu. Kiedy poznaje Tommy’ego, przyszłego obiecującego pisarza, decyduje się zamieszkać z nim. Poza niezapomnianym seksem oferuje mu też silne wrażenia innego rodzaju. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, stwierdza Tommy. Nawet do stałej obecności trupa w lodówce. Ale bycie wampirem, co szybko pojmuje Jody, nie zapewnia nieśmiertelności. W dodatku ktoś każdej nocy zabija człowieka i upuszcza z ciała krew. Zwłoki podrzuca pod dom Jody i Tommy’ego. Kolejne ostrzeżenia oznaczają tylko jedno – zbliżające się niebezpieczeństwo. Toczy się więc egzystencja nietypowej pary.
Elementem budującym fabułę, poza kryminałem, jest i ilustracja wampirycznych odczuć. Moore radzi sobie z kreowanym światem zjaw i upiorów, konsekwentnie przedstawia efekty przemiany Jody. Posługuje się też zręcznie czarnym humorem w wydaniu ludycznym, to jest – bez subtelności i niedomówień. Żarty Christophera Moore’a przypominają ociosywanie pniaka toporem. Niby są, niby nawet mogą rozśmieszyć, ale z dowcipem wysokiej próby do czynienia tu nie mamy, kawały są pozbawione głębi, płaskie i schlebiające masowym gustom. Nie mówię, że styl Moore’a jest zły. Jest specyficzny – ten autor trafia do mało wymagających odbiorców, do tych, którzy chcą po prostu rozrywki, a nie mają ochoty na rozkoszowanie się stylem.
Pisze Moore prosto i dosadnie, momentami wręcz słabo – lecz ta słabość płynie z próby podporządkowania się odbiorcom. „Krwiopijcy” zyskują uznanie czytelników naiwnych, tych, którzy nie widzą warsztatowych rozwiązań. Sama lektura upływa przyjemnie, ale w pewnym momencie zaczyna się nudzić, odbiorcy mają ochotę na coś więcej – tego jednak u Moore’a nie znajdą. Chce Moore szokować – chce wyraźnie i przez owo zdradzanie między wierszami zamiarów grzebie całkowicie efekt. Zbyt przewidywalny jest i zbyt jednostronnie ukierunkowany, żeby móc odnieść sukces: nie nasze to zmartwienie, ale po raz kolejny sprawdza się, że to, co w literaturze uwodzi Amerykanów, nie musi się przyjąć w Polsce.
Christopher Moore kierował już ostrze swojego dowcipu na śmierć, zombie, samce alfa, anioły, kapłanki, a nawet Jezusa. Teraz zaś składa hołd jednej z najznaczniejszych...
Charlie Asher to zwyczajny facet. Trochę pechowy, nieco neurotyczny, odrobinę hipochondryczny. Jest typowym samcem beta: osobnikiem, który w życiu kieruje...