Wraz z ukazaniem się nominowanej do tegorocznej literackiej nagrody „Nike” debiutanckiej „Królowej Tiramisu” w przegródkach współczesnej polskiej literatury przybyła nowa szufladka opieczętowana nazwiskiem Bohdana Sławińskiego. Nowość ta nie jest konotowana swoistymi prozatorskimi juweniliami autora, lecz potencjałem pisarskim i jego jakością, któremu trudno odnaleźć odpowiednik. Można by szukać okolicznościowych analogii do twórczości m.in. Wojciecha Kuczoka (który jak Sławiński bawi się ze słowem), ale pójście tym tropem nie zawiedzie nas daleko. Podczas gdy u autora „Widmokręgu” snucie opowieści odbywa się pod patronatem wyrafinowanego stylizatorstwa, ukierunkowanego nie tylko na estetyczne, ale przede wszystkim epistemologiczne doświadczanie świata, u Sławińskiego werbalna rozgrywka ma nachylenie alegoryczne, słowo zaś pełni u niego rolę uteralnego zwrotnika, tożsamościowego schronu dla bohatera powieści. Ta, ze względu na jego losy, wyraźnie podzielona jest na dwie części: historię dzieciństwa i ukształtowanej przez nie dorosłości.
Piotruś jako dziecko traci ojca, który stanowił dla niego ostoję nie tylko bezpieczeństwa, ale prawidłowego rozwoju emocjonalnego. Kiedy ten umiera, matka szybko wiąże się z kolejnym mężczyzną, wnoszącym w domowe pielesze prócz fizycznej przemocy, także terror psychiczny. Idylliczny obraz adolescencji zaburzony obecnością brutalnego ojczyma odzwierciedla metaforyczna przypowieść o Królowej Tiramisu, której królestwo Słodyczy, wraz z jego następcą – Królewiczem, zdewastował i zdeprawował Król z krainy Żółci, Octu i Goryczy. Opowiastka o stopniowym przeistaczaniu się tego, co dobre, w patologiczny łańcuch przyczynowo-skutkowy, figuruje tu także jako swego rodzaju pomost między historią dzieciństwa a dalszą etapem życia protagonisty. W symboliczny sposób eksplikuje przyczyny obrania takiej, a nie innej drogi życiowej, przepełnionej kłamstwem, ułudą, fałszywymi wartościami i autorytetami, co zaś najbardziej zgubne: toksycznymi zapętleniami miłosnymi, których źródeł, patrząc przez pryzmat psychoanalizy, doszukiwać możemy się w młodzieńczych relacji na linii matka-syn.
W powieści sam kostium fabularny właściwie schodzi na boczny tor, prerogatywą jest wspomniany język. Liczne aluzje literackie, zakamuflowane cytaty, przypisy do innych dzieł literackich tworzą tu swoisty centon kulturologiczny. Czasami powoduje to komunikacyjne rozmycie, ale taki ów przepływ myśli ma być. Jak pisał w swej recenzji na temat „Królowej Tiramisu” Dariusz Nowacki, rozpościera się ona między ambiwalentnymi biegunami: mono i polifonią, między idiomem a naśladownictwem, a więc jako przekaz werbalny zawieszona jest w próżni, w formie swoistego potencjału, spóźnionej gotowości.
Książka zdecydowanie warta jest uwagi, swą nietuzinkową formą przyciąga oko miłośników niebanalnej i jednocześnie nietypowej, wykraczającej poza ramy konwencji, konstrukcji narracyjnej. Pewną dozę zniesmaczenia budzi jednak sposób jej promocji na rynku wydawniczym (co tyczy się właściwie wszystkich w ten sposób publikowanych dzieł), gdzie entuzjastyczne komunikaty zamieszczone w blurbie, (czyli wyrwane z kontekstu obszerniejszych wypowiedzi znanych krytyków literackich wyimki) zafałszowują całościowe postrzeganie książki. Marketing zawładnął literaturą na dobre. Na szczęście na tle tych manipulacji gustem czytelniczym „Królowa Tiramisu” wychodzi z twarzą.
Połowa świata, w jakim żyjemy, to kobiety. Babki, matki, siostry, partnerki, przyjaciółki, córki, współpracownice, szefowe wywierają na nas głęboki wpływ...