„Koniec Kalifornii” to książka, która kilkakrotnie będzie zwodzić czytelników, udając przynależność do powieści obyczajowych lub sensacyjnych. Tymczasem to literatura piękna – niejeden raz też uwiedzie odbiorców: stylem, rytmem narracji i prezentowaną historią.
Pete Barrington wraz z żoną i córką zmuszony jest wrócić do niewielkiego miasteczka, w którym się wychował. Na prośbę przyjaciela po godzinach zajmuje się trenowaniem szkolnej drużyny futbolistów. Jego czternastoletnia córka, Toni, wchodzi właśnie w okres buntu. Swoim zachowaniem chce jak najbardziej ranić bliskich i tych, którzy próbują się do niej zbliżyć. Senne miasteczko nie zapewnia mieszkańcom zbyt wielu rozrywek, za to przebieg wydarzeń w powieści Steve’a Yarbrough przynosi w nadmiarze emocji i intryg.
Amerykański pisarz przedstawia dość dokładnie kilkoro bohaterów z Loring – obserwacje ich zachowań pomagają odtworzyć atmosferę codzienności w miejscu, które nie przynosi chluby i nie pozwala się wybić najbardziej utalentowanym. Ludzie stąd nie marzą o lepszym życiu, zadowalając się rutyną i powtarzanymi schematami. W „Końcu Kalifornii” każdy koncentruje się na przyporządkowanych sobie zajęciach, a po godzinach jedni szukają rozrywki w oddawaniu się rozpuście, drudzy topią swe smutki w alkoholu. To teraźniejszość w Loring.
Ale jest jeszcze przeszłość – przeszłość mroczna, wstydliwa, wprowadzająca niezrozumiałe dla młodszego pokolenia podziały i animozje i rzutująca na normalną egzystencję. Steve Yarbrough będzie odsłaniał tę przeszłość niespiesznie, odkrywając kolejne tajemnice krok po kroku, dawkując je ostrożnie, jakby nadmiarem wywleczonych na światło dzienne sekretów mógł zakłócić klimat prezentowanej właśnie rzeczywistości. Mistrzowsko operuje przy tym emocjami bohaterów, wyzwala ukryte napięcia w pozornie beztroskich sytuacjach i wprowadza element niepewności do zwyczajnego życia. Indywidualizuje bohaterów – dynamikę tym zabiegiem wywołaną potrafi natychmiast zneutralizować, by wkrótce barwniej jeszcze zaakcentować dramatyczne wydarzenia sprzed lat. Zbliża się „Koniec Kalifornii” do kryminału, a autor pozwala czytelnikowi na przyjęcie roli detektywa. Nigdy nie odsłania więcej, niż to konieczne, czasem zresztą celowo odsuwa część wyjaśnień na później, by jeszcze podsycać ciekawość. Idealnie ukrywa kolejne szczegóły intrygi, unika banału dzięki rezygnacji z w miarę prostych rozwiązań. Uniemożliwia snucie przypuszczeń i odgadywanie przyczyn tragicznego wydarzenia.
Yarbrough buduje swoją fabułę na kanwie kryminału, przykuwając w ten sposób uwagę odbiorców. Ale zaspokoiwszy gust masowej publiczności, łaknącej silnych wrażeń, może rozpocząć poszukiwania na płaszczyźnie literackiej. Stawia na serialowe, krótkie scenki, chętnie zmienia przestrzenie i bohaterów, zarzuca także możliwość chronologicznego przedstawiania akcji – w ten sposób zwielokrotnia tempo książki. Łatwo w ogromie motywów (scentralizowanych, choć rzadko odsłaniających cel) przeoczyć piękno realizacji tekstowej. Yarbrough jest przekonujący zarówno w scenach buntu młodej dziewczyny, jak i w prezentowaniu religijności jednego z bohaterów. Nigdzie nie popada w przesadę – a mimo wyważonego języka, języka, który więcej maskuje niż zdradza, nie pozostawia odbiorców obojętnymi na treść. Jest autor wiarygodny w dialogach, a jego opisy zwracają uwagę zwyczajnością i plastycznością jednocześnie. Rezygnacja z literackiej brawury i przy okazji – pisarska pewność siebie, emanująca z kart tej książki, czynią z „Końca Kalifornii” dzieło wybitne, operujące skrajnościami, trzymające w napięciu i – skomponowane bez zarzutu także od strony warsztatowej. Wielkie namiętności bez banału – to jakość coraz rzadziej spotykana we współczesnej literaturze. Yarbrough potrafi odpowiednio dobierać składniki i dobrze wyważać proporcje. Przekona się o tym każdy, kto sięgnie po „Koniec Kalifornii”.
Izabela Mikrut