Proza, która potrafi poruszyć serce i umysł czytelnika
Przyszłość. Ludzie penetrują Wszechświat. Sięgają gwiazd, które są ich przeznaczeniem. Spotykają na tej drodze inne formy życia, mniej lub bardziej przyjazne, zrozumiałe i zupełnie obce, czasami zaskakująco wrogie. Ludzie stoją wobec wezwań, które tak często są prawdziwą siłą napędową ich życia.
Gdzieś w odmętach Kosmosu krąży Gladius. Planeta, którą zasiedlili koloniści pełni zapału i żywej nadziei na lepsze jutro. Kolonia należy do tak zwanych wolnych światów. Istnieje od dwustu lat jako wynik gigantycznego przedsięwzięcia finansowego, logistycznego, technicznego. Obowiązuje tu własna Karta Praw. Ludzie zasiedlili także inne światy, zakładając państwa rządzące się własnymi prawami, uznające własne religie i obyczaje. Duża część z nich połączyła się w ciągle rozrastające się Dominium Solarne. Ekspansywny związek państw, kontrolujący i chroniący pajęczą sieć szlaków komunikacyjnych. Gladius przez lata szedł swoją drogą, rozwijając się wolniej technicznie i naukowo w stosunku do Dominium. Jak zawsze w takich przypadkach powstają wątpliwości i różne pomysły na przyszłość, tu wyrażone w dwóch wyrazistych opcjach - utrzymania niezależności politycznej i gospodarczej od Dominium i ścisłego związku, przyłączenia się do struktur solarnych. Dylematy dramatyczne tym bardziej, że Gladius dręczy swoista bolączka. Trwa na nim niekończąca się wojna. Dziwna wojna z równie dziwnymi Obcymi, zwanymi korgardami. Obcy przybyli kiedyś tajemniczym kosmolotem skutecznie niszcząc wszystko, co stanęło im na drodze. Wylądowali w ośmiu miejscach planety, tworząc tam umocnione, niemożliwe do zdobycia czy zniszczenia bazy. Nikt nigdy nie widział samych Obcych, widoczne są jedynie efekty ich działań. Gladius ponosi klęskę w starciu z nieznanym wrogiem. Dominium Solarne z dystansu przygląda się rozwojowi wypadków, nie zgadzając się w imię jakoby jej samodzielności pomóc małej planecie. Korgardzi co pewien czas wyruszają ze swoich baz i pacyfikują wybrane miasteczka, pozostawiając za sobą wypaloną, radioaktywnie skażoną ziemię. Wraz z pojazdami korgardów znikają zamieszkujący daną ziemię ludzie. Armia Wolnej Planety Gladius jest bezsilna. Napięcia polityczne narastają, zwolennicy Dominium mają coraz silniejszy głos.
W takich warunkach poznajemy głównego bohatera powieści Daniela Bondaree. Jest on sędzią, tanatorem, który pilnuje przestrzegania prawa i wykonuje wyroki. Człowiekiem korzystającym z osiągnięć nauki i techniki, z wzbogacających wszczepów i złącz, które umożliwiają poszerzenie możliwości pojedynczego człowieka. Nie wszyscy obywatele szanują tych ludzi. Istnieje silna opozycja, różnej maści pacyfiści pogardzają tanatorami i armią, wyzywając ich od ciemiężców i morderców. W jak zwykle postępowych mediach kwitnie pełna pogardy krytyka działań i postawy mundurowych, którzy są bezradni w walce z najeźdźcami. A ci próbują wedrzeć się do jednego z fortów korgardów. I dokonują tego, okupując chwilowy sukces wielkimi kosztami. To, co zdołają odkryć, nie napawa jednak nadzieją.
Nie musisz być bohaterem, ważne, żebyś nie był gnidą.
Kolory sztandarów to świetna powieść z gatunku science-fiction, z silnymi akcentami socjologicznymi i mocnym nawiązaniem do nurtu militarnego. Nie uciekająca od science w kierunku tak modnego dziś fantasy i coraz bardziej wybujałej fiction. Doskonale napisana, wciągająca, grająca na emocjach i łącząca w sobie intrygującą fabułę i sensowną, logicznie spójną treść. Fantastyczny sztafaż służy tu nie tylko dobrej rozrywce, ale i poruszeniu spraw, które nigdy nie przestają być aktualne. Wszak na rozrywce i zabawie wbrew pozorom świat się nie kończy, a oprócz masowych igrzysk i „tradycyjnego” chleba pełnego polepszaczy warto jeszcze nie pozwolić umysłowi gnuśnieć. Jedna sprawa tu podejmowana to kwestia bycia człowiekiem przyzwoitym. Gotowym do poświęceń, uczciwym, mającym zasady. Taką postacią jest Bondaree i wielu jego przyjaciół. Poznajemy także innych, którzy reprezentują bardziej „elastyczne” i praktyczne podejście do życia. Spryciarzy i karierowiczów próbujących dojść do władzy i zaszczytów pod wzniosłymi, populistycznymi, jedynie słusznymi hasłami. Naiwniaków i wszelkiej maści „luzaków”, którzy nie potrafią wyciągać wniosków z tego, co dzieje się wokoło nich. Cyników, którzy dla własnych korzyści są zdolni poświęcić wiele, zwłaszcza życie... innych.
Kolejny wart uwagi problem poruszony w powieści to wolność, zarówno indywidualna jak i w wymiarze społecznym. Cóż to znaczy być wolnym? Czy warto poświęcić wolność i niezależność w imię mętnych obietnic lub w imię „świętego” spokoju? Czy własne poglądy, postawy, zachowania należy dostosowywać do tych narzucanych nam przez bliżej nieokreślone, niejawne grupy? Autor pokazuje znane nam z historii mechanizmy propagandy i manipulacji, szczególnie efektywnie wykorzystywane w naszym uzależnionym od mediów świecie. W mediach, także tych opisywanych w powieści, zwykłą podłość usłużni ludzie potrafią przedstawić jako cnotę, draństwo jako zasługę, zdradę jako oddanie sprawie. Każdego można zniszczyć, ośmieszyć, oskarżyć, okryć hańbą lub ubóstwić. Kołodziejczak poniekąd sporo mówi o mechanizmach funkcjonowania wielkich imperiów, które rozrastają się kosztem mniejszych, niezależnych państw. O narzucaniu swojej woli i wizji świata słabszym zawsze w imię postępu i nowoczesności, jedności i równości. O krępowaniu kajdanami szczęścia także tych, którzy sobie tego wcale nie życzą. Pokazuje jak zwycięzcy natychmiastowo sięgają po metody, które jeszcze niedawno tak ochoczo potępiali. Jak chętnie korzystają z wzorców, z którymi jakoby całe życie walczyli. Pod tym względem książka ta niesie obserwacje nie ulegające przedwczesnemu starzeniu się. Tego uczy nas wciąż na nowo historia, ta dawno miniona i ta dziejącą się na naszych oczach.
Autor interesująco odwołuje się do słynnego powiedzenia Orwella o intelektualistach zdolnych uwierzyć w każdy absurd i do równie znanego powiedzenia o „pożytecznych idiotach”, którzy mniej lub bardziej świadomie służą nachalnej propagandzie wyrafinowanych manipulatorów. Wyraźnie widać to chociażby we fragmencie:
Ilu dziennikarzy było naiwnymi głupcami, oszukanymi przez ludzi, których uważali za autorytety? Ilu nieświadomymi agentami wpływu, którzy za swoje przyjęli argumenty uległych i powtarzali je w dobrej wierze? A ilu wśród nich było prawdziwych zdrajców wysługujących się solarnym rezydentom?
Zachwyca soczysty styl, jakim napisana jest powieść. Świetne opisy działań militarnych (zwłaszcza atak na bazę korgardów i walka o Bazę Zero), rozwiązań technicznych, technologii przyszłości. Wizja jest barwna, wyrazista i przemawiająca do wyobraźni. Związane to jest również z mocno nakreślonymi sylwetkami postaci i sytuacjami, które są intensywnie emocjonalnie. Książka porusza, momentami nawet wzrusza, jest jak rój wywołujących silne uczucia meteorów przecinających zastygłe nieruchomo niebo. Autor umiejętnie, z ostrożnością sięga po wątki romantyczne, stawia na dynamiczną akcję wzbogaconą o intrygujące dialogi, trafne obserwacje i przenikliwe spostrzeżenia. Powieść dostarcza zarówno czegoś dla ciała, jak i dla ducha. Takie książki czyta się i zapamiętuje na długo. Nic dziwnego zatem, że Kolory sztandarów nagrodzono Zajdlem. Należało się to Tomaszowi Kołodziejczakowi i jego literackiemu dziełu, oj należało. Dowodzi on bowiem, po raz kolejny, że o tym, czy coś jest dobrą literaturą nie decyduje wcale gatunek literacki, a sposób pisania.
Nie patrzcie w tył! Przyszłość czeka!
Dzieci nie wysyła się na wojnę, ale dorosłych, którzy z tych dzieci wyrastają – owszem. Płk. Robert Gralewski Ludzkość prowadzi wojny odkąd...
Cztery różne światy, odmienne społeczności - jedna wojna. Wszechogarniające Zło, by zapanować nad światem, nie cofnie się przed niczym. Stale rodzi się...