NA MARGINESIE ŻYCIA
Sztokholm to miasto przyjazne dla inności, dziwaków, transwestytów, imigrantów. Raj dla poszukujących własnego miejsca. Mozaika kolorów skóry, odcieni ludzkiej natury i sposobów zaspokajania najróżniejszych potrzeb. Tak w każdym razie postrzegana jest większość europejskich metropolii. Tymczasem jest zupełnie inaczej.
Żaden z bohaterów Johanny Nilsson nie ma tak naprawdę swojego miejsca, nikt nie czuje się nie tylko u siebie, ale i dobrze w swoim ciele. Nie może tego o sobie powiedzieć trans Sofia, nieakceptowana przez religijną rodzinę, która nadal widzi w niej Stefan, syna i brata, nie mogą zaakceptować jej odczuwania własnej płci. Obco czuje się uzależniona od rutyny, złodziejka Bea, która cierpi z powodu utraty matki, nie może zdecydować, czy kocha, czy raczej nienawidzi ojca alkoholika, a do tego jest obsesyjnie zakochana w swoim lekarzu. Sam lekarz, choć wygląda jak osoba bez skazy, mająca warunki do idealnego wpasowania się w społeczeństwo, nie może się pogodzić z rozstaniem w ukochaną Evelyn. Każdego dnia wysyła jej listy i kwiaty, czym doprowadza byłą kochankę do wściekłości. Jest jeszcze rodzina właścicieli kawiarni „Na marginesie”, gdzie spotykają się bohaterowie. Ona jest otyłą czarnoskórą imigrantką z Somalii, on, miejscowy, a ich miłość, pomimo upływu lat i czwórki potomstwa, nadal namiętna. Przeszkadza jej tylko rak. Nie ma przecież życiorysów idealnych. Ich najmłodsza córka, marząca o karierze modelki zachodzi w ciążę z niekochanym chłopakiem i stoi w obliczu podjęcia niezwykle trudnej życiowej decyzji. Jest jeszcze zdolny muzyk, któremu zrobienie kariery uniemożliwiają krzywe nogi. Kalectwo staje się dla niego przeszkodą nie do pokonania, także w relacjach z kobietami. Całe to towarzystwo jest na wskroś nieszczęśliwe, depresyjne, niemal zaraża swoim czarnym podejściem do życia.
Nie ma tu happy endu, choć tak bardzo by im i nam jako czytelnikom się przydał. Johanna Nilsson niemal na każdej stronie pokazuje, że życie tak naprawdę jest do chrzanu, że rzadko można znaleźć w nim choć iskierkę czegoś pozytywnego. Egzystencjalna pustka, brak poczucia sensu życia sprawia, że książka staje się naprawdę dołująca. Można ją potraktować jako studium depresji, choroby najczęściej dotykającej członków współczesnego społeczeństwa Zachodu. Dawniej zwana melancholią, była podstawową dolegliwością artystów, teraz jest podstawowym schorzeniem nas wszystkich. Autorka zdaje się to wyraźnie dostrzegać. Z mistrzowską precyzją pokazuje jej różne przejawy u tak różnych ludzi, udowadniając, że nikt nie jest bezpieczny.
Stella, tytułowa rebeliantka, studiuje ekonomię, ale bardziej niż sposoby pomnażania kapitału interesuje ją, jaki wpływ kapitał ma na ludzi. Nurtujących...
Kiedyś chciałam być artystką. Chciałam też być projektantką mody albo architektką wnętrz. Chciałam spotkać mężczyznę i urodzić dzieci. Chciałam żyć w świecie...