Lubię powieści z nastrojową aurą dalekiej Północy. Oddalone od siebie osady, zimne wnętrza ciemnych chałup i domów, samotność i śnieg, który pokrywa wszystko, co tylko można znaleźć w zasięgu wzroku. Każdy, kto przeczytał A lasy wiecznie śpiewają Trygve Gulbranssena i Krystynę córkę Lavransa Sigrid Undset, rozumie, jak trudno jest osadzić fabułę w tym surowym, pustym krajobrazie. Łatwo bowiem pójść na skróty i stworzyć bohaterów, którzy zjednoczą się z zimnym, pustym światem.
Kobieta ze szkła to historia, która w spójny i logiczny sposób łączy świat powieściowy i postaci, które go zapełniają, zostawiając jednakże miejsce na coś więcej, co sprawia, że książka przestaje być pocztówką z uroczym widokiem. Maleńka osada na Islandii, w niej ludzie, ze swoimi lękami i kłopotami, a wśród nich Rosa, córka zmarłego niedawno biskupa, i jej chora matka, która widzi w córce coś więcej niż materiał na posłuszną żonę któregoś z okolicznych chłopów. Rosa potrafi czytać, a – co ważniejsze – potrafi samodzielnie myśleć. Jednakże to we wsi nie jest zaletą. Wychowani w posłuszeństwie wobec każdej władzy, tej cywilnej i tej kościelnej, ludzie są posłuszni – aż do granic człowieczeństwa. Robią to, co im nakazuje przywódca. Pół biedy, jeśli jest to uczciwy człowiek, dbający o dobro grupy, którą zarządza. Ale, jak to często bywa, w tej społeczności nie brak kogoś, kto krzywdzi innych, ubierając swoje czyny i słowa w misję. W imię Boga i przeciw szatanowi tworzy się bowiem w takich małych wspólnotach zło na niewyobrażalną skalę.
I z tym problemem mierzy się fabuła Kobiety ze szkła. Nic w niej nie jest takie, jakie się na początku wydaje. Dobrzy nie są dobrzy, a źli nie są potworami. Zło i potworność noszą maski, które mogą uśpić czujność czytelnika, ale w końcu zostają zdjęte i wtedy serce zamiera na wieść o tym, co się dzieje w świecie, który wydawał się bajkowy, ciekawy, fascynujący. I piękny.
Caroline Lea nie tworzy świata oryginalnego. To w gruncie rzeczy powielona historia o nadużywaniu władzy przez zdeprawowaną jednostkę, stara jak literatura, wielokrotnie już przywoływana i mało nowatorska. Nowością jest przedstawienie jej w taki sposób, że długo nie wiemy, dokąd zmierzamy w tej historii i kto jest naszym sprzymierzeńcem w opowieści. Fabuła odsłania się kawałkami, zmieniają się narratorzy, przechodzimy w historii nieco w przód i nieco się cofamy, jakbyśmy składali kolorowe szkiełka w jedną całość. Ale gdy już ją złożymy, chcemy na nowo rozbić.
Kobieta ze szkła poraża ogromem tragizmu. To totalitaryzm na małą skalę, w soczewce skupiający to, co wielkie powieści z wątkiem historycznym w tle eksploatują najczęściej. Motyw innego, motyw urojonego wroga, strach przed odmiennością, niszczenie słabszych, wyzwalanie najgorszych instynktów, walka o przetrwanie i zło, które zawsze znajdzie szczelinę, którą wydostaje się na powierzchnię. Tym razem bez nadziei na dobro, bez happy endu. Powieść Caroline Lea nie jest historią na dwa wieczory. To drzazga, która wbija się głęboko w serce i nie pozwala spokojnie spać. Wciąż i wciąż powracają do czytelnika obrazy bezkresnego pustkowia, lodu i zła, które czai się w tym czystym krajobrazie. Niezniszczalne i wiecznie odradzające się, z Bogiem na ustach swoich wyznawców.
Polecam.