„Nie cierpię tego Wiśniewskiego” – powiedziała znajoma, wręczając mi z niesmakiem „Intymną teorię względności”. – „Sili się na język naukowy, styl ma okropny, nie wiem, dlaczego tak go reklamują”. Postanowiłam sprawdzić, skąd wzięła się ta niechęć. Przeczytałam tę odradzaną książkę podczas godzinnej jazdy autobusem komunikacji miejskiej. O wrażeniach za chwilę. Najpierw zawartość. „Intymna teoria względności” to zbiór 17 krótkich opowiadań. Epilog wyjaśnia, że historie te są oparte na wydarzeniach autentycznych. Notka redakcyjna uzupełnia z kolei świadomość o informację, że 16 opowiadań drukował na swoich łamach miesięcznik „Pani”. Janusz L. Wiśniewski napisał w „Epilogu”, że „nie potrzeba wymyślać i układać w całość skomplikowanych fabuł. Wystarczy słuchać, obserwować, zachwycać się, wzruszać, zastanawiać lub z przerażeniem po prostu uwierzyć”. Myślę jednak, że dla „Intymnej teorii względności” byłoby lepiej, gdyby autor popracował choć odrobinę nad fabułą. Sama obserwacja nie zawsze wystarczy. Większość opowiadań stara się imitować kobiecą perspektywę widzenia. To raj dla feministek i wielbicielek tasiemcowych seriali telewizyjnych. Bohaterki – to przeważnie panie zdradzane, nieszczęśliwe („po drugiej stronie muru trawa jest zawsze zieleńsza” – mówi chińskie przysłowie – zgodnie z nim uczestniczki wydarzeń zazdroszczą sobie nawzajem absolutnie wszystkiego); są tu kobiety bite, niekochane i opuszczone.Banał, choćby nawet odarty z cukierkowych ckliwostek i rzewnej fabuły, przedstawiony jako suchy fakt, nie przestaje być banałem, niestety. Autor co jakiś czas stara się przypominać swój dorobek naukowy (jest doktorem informatyki i doktorem habilitowanym chemii) – wtrąca więc ni z tego ni z owego w tekst opowiadania pseudointelektualne wywody. Prawdopodobnie po to, by nikt nie zarzucił mu chałturzenia i schlebiania masowemu odbiorcy. A może próbuje się w ten sposób odżegnać od twórczości komercyjnej? Kilka(naście) lat temu śledziłam problematykę opowiadań, nadsyłanych do jednego z humanistycznych czasopism. Straciłam zainteresowanie, kiedy publikowane historie zawęziły swój krąg tematyczny do dwóch „łzawych” motywów – samobójczej śmierci i nieszczęśliwej miłości (albo – jeszcze lepiej – do samobójczej śmierci spowodowanej nieszczęśliwą miłością). U Wiśniewskiego te dwa elementy są motorem napędowym całej twórczości. Jeszcze piętnaście lat temu opowiadania pisane takim stylem i poruszające takie problemy mogłyby śmiało zostać okrzyknięte nowatorskimi czy awangardowymi. Dziś – wpisują się jedynie w nurt literatury brukowej. Być może takie właśnie było zamierzenie Wiśniewskiego – zyskanie łatwych pieniędzy przez książkę dla kobiet, które lubią się wzruszać z byle powodu... „Orgazm”, „seks”, „miłość” i „zdrada” – te hasła wyznaczają główną linię akcji większości opowiadań. Ale minęły już czasy, w których nadużywanie ich w literaturze mogło szokować. Za wieloma opowieściami nie kryje się żadne przesłanie. Na jeden fragment warto zwrócić uwagę. W „Trzech (innych) kolorach” pojawia się historia chłopca, który zdecydował się ratować życie swojej siostrzyczki. Chłopiec myślał, że musi dla niej oddać całą swoją krew i umrzeć, by ona przeżyła. I dla tego kawałka warto przeczytać całą „Intymną teorię względności”. Mile zaskakuje też tekst, który nie był przeznaczony do publikacji w „Pani” – otwierający ten tomik wywód „O zachwycie nad słowem”. Pozbawiony uczuciowości i feministycznych zapędów, skłania do zastanowienia. Nie polecam „Intymnej teorii względności” tym, którzy lubią skomplikowane fabuły, a nie przepadają za historyjkami rodem z tanich romansów. Książka Wiśniewskiego jest za to doskonałą pozycją dla wszystkich amatorów telenowel, literatury „o życiu” i dla miłośników lektury nie wymagającej refleksji.
Opowiedziana z wielką wrażliwością niezwykła historia dwojga ludzi. Opowieść o poświęceniu i jego granicach w obliczu wyboru między miłością i samotnością...