„Człowiek lubi być gotowany żywy. Bez tego będzie niesmaczny. Człowiek lubi poleżeć w marynacie, żeby skruszał. A wędzony lubi dobrze nasiąknąć dymem…” – to otwarcie powieści „I Bóg stworzył delfina” kojarzy się dość mocno z frazą Leca „Zając lubi buraczki. Takie jest zdanie kucharza”. Wymusza jednocześnie na chwilę lektury zmianę punktu widzenia. Przestaje obowiązywać antropocentryczna wizja rzeczywistości. Świat odtąd będzie kręcił się wokół zmodyfikowanych genetycznie delfinów.
W drodze ewolucji (a może w wyniku boskiej ingerencji, dwie opinie ścierają się tu i chociaż nie spędzają snu z powiek nowych mieszkańców-panów Ziemi, pominąć ich nie wolno) gatunek delfini zaczął panować. Wykształcił sobie rozmaite przydatne części ciała, doprowadził do niewyobrażalnego rozwoju nauki i zawładnął planetą. Człowiek został zdegradowany do roli zwierzęcia: stanowi podstawowe pożywienie delfinów, hoduje się go też dla mleka. Niektóre człowieki zabawiają ród delfini występami w cyrku bądź w ZOO, lecz ogólnie nie są warte uwagi. W ten sielski świat delfinów wkrada się jednak pewien niepokój.
Okazuje się, że ktoś morduje kolejnych przedstawicieli panującej rasy i wykrawa z nich najsmaczniejsze kąski, po czym, najprawdopodobniej, zjada. Sprawę próbuje rozwiązać oczytany w kryminałach Komisarz. Czy nie wymknie mu się spod kontroli cała groźna intryga? Są tu dwie ścieżki narracyjne: jedna to kryminał i zachowania delfinów. Zachowania zresztą przeszczepione są ze znanej nam rzeczywistości: delfini (tak, delfini, nie delfiny) prezentują schematy podobne do ludzkich – tylko odrobinę zmodyfikowane. Jeśli relacje kobieta – mężczyzna przeniesie się na świat delfiński, to pojawi się związek trójpłciowy: delfinica – delfin i fufu (czyli przedstawiciel lub przedstawicielka półpłci). Delfini obchodzą święto na cześć trzeciego dnia, dnia, w którym Bóg wyszedł z wody i się otrząsnął. Druga ścieżka to motyw wykorzystania człowieków w codziennym życiu.
Człowieki zastępują zwierzęta – i u Matkowskiego mszczą się na nich za wszystkie krzywdy wyrządzone braciom mniejszym. Autor zwraca uwagę na bezmyślne zabijanie, złe traktowanie zwierząt – przez futurystyczną wizję, w której rzeczywistość skonstruowana jest jako odwrotność „ludzkiego” świata. Kto zna zasady budowania satyrycznych tekstów, ten bez trudu domyśli się, jakie będą kolejne rozwiązania proponowane przez Tomasza Matkowskiego.
Przyszłość z „I Bóg stworzył delfina” bywa przewidywalna. Jest ten autor twórczy, owszem – lecz czasami szkoda, że posiłkuje się przede wszystkim znanymi szablonami i modyfikuje tylko istniejące dokonania ludzi, a nie próbuje nawet wykreować zupełnie osobnych delfinich realiów. Tyle że ceną za wymuszoną oryginalność byłaby utrata czytelników – przekroczyłby Matkowski pewne granice czytadła s-f. W tej powieści nie liczy się styl, literackość, piękno języka – na estetyczne zachwyty nie ma czasu. Całą uwagę odbiorców kieruje Matkowski na egzystencjalne eksperymenty. Interesuje się wzbudzaniem oburzenia czy obrzydzenia czytelników, chce też rozbawiać niecodziennym rozwojem wydarzeń.
Dynamiczna fabuła, aluzje do naszej współczesności, karykaturalizowanie niektórych postaw, szpikowanie książki odniesieniami do polskich realiów: to wszystko staje się podstawowym celem Matkowskiego. Czyta się szybko, a do lektury niezbędny jest dystans. Inaczej niektórzy czytelnicy mogą się poczuć zniesmaczeni kilkoma opisami czy pomysłami z „I Bóg stworzył delfina”.
Gangster z zachodu, Amerykanin włoskiego pochodzenia, Lucky Santucci, zimny twardziel, z precyzją i rutyną wykonujący najtrudniejsze zlecenia, staje wraz...
Powieść psychologiczna, konceptualna, epizodyczna... O arystach, imigrantach, bezrobotnych, ubogich, o wszystkich wyrzuconych na margines, zaplątanych...