Tę recenzję zacząć można na wiele różnych sposobów. I każdy będzie równie istotny, i każdy tylko w niewielkim stopniu pozwoli przedstawić niepowtarzalna aurę książki „Hotel Irlandia” autorstwa Iwony Słabuszewskiej-Krauze.
„Kocham cię jak Irlandię”? – cytat, który przychodzi na myśl jako pierwszy, zresztą w książce też się raz pojawia. Wątek Zielonej Wyspy, piwa w pubach i tańca irlandzkiego? Też jest. Temat emigracji zarobkowej i podróży (właściwie masowego exodusu) Polaków na Wyspy Brytyjskie – jak najbardziej. Wszystkie te motywy łączą się ze sobą i wzajemnie uzupełniają, Słabuszewska-Krauze tworzy zaś opowieść równie prywatną, co uniwersalną. Opowieść o zagranicznym wojażu. Wszystko zaczyna się od tajemniczej Babci. Postać ta marzy o pójściu do banku, czemu sprzeciwia się rodzina. Babcia ma dziewięćdziesiąt pięć lat i jest emerytowanym profesorem. Zajmuje się przygotowywaniem skryptów i wykładów oraz snuciem planów o wizycie w banku. Babcią trzeba się opiekować i delikatnie odwodzić od wszystkich pomysłów. Kim jest? Nie wiadomo… Bohaterka książki, Oliwia, wybiera się do Irlandii, gdyż Kacprowi – jej chłopakowi – zaproponowano tam atrakcyjną posadę. Oliwia też chce pracować, ma zamiar zdobyć doświadczenie i podszlifować język, poza tym nie ma ochoty siedzieć bezczynnie. Szuka, przy okazji porównując, jak wygląda proces rekrutacyjny w Irlandii, a jak w jej własnym kraju. Obserwuje życie na Wyspie, a wnioski przekazuje w formie dowcipnych i ciekawych monologów-rozdzialików. Podejmuje też przy okazji kwestie obyczajowe – mieszkanie z grupką przyjaciół wymusza na niej pewne spostrzeżenia i komentarze na temat ludzkiej psychiki czy – uczuć.
Jest więc powieść o-powieścią o Irlandii widzianej oczyma obcokrajowca, ale i o Irlandii prywatnej, wewnętrznej i osobistej. Scenki z codzienności przeplatane są refleksjami bohaterki i próbami oceniania tak ludzkich charakterów, jak irlandzkiej rzeczywistości. Irlandia stanowi niezbędne tło dla rozgrywających się tu wydarzeń: wiecznie spóźniający się kierowcy autobusów zmieniający trasy według własnego widzimisię, flegmatyczni urzędnicy, ludzie nie uznający pośpiechu i wychodzący z założenia, że nie ma po co się przemęczać, miejsca pracy, w których nie trzeba pracować. To arena dla przeżyć Polaków. Oliwia potrafi wyciągać wnioski z obserwacji – początkowo skupia się na różnicach kulturowych i nieświadomości, która przyczynia przybyszom wielu rozterek, ale i nadaje wyprawie komiczny wymiar, próbuje nie frustrować się tymczasowym brakiem pracy i wymienia kilka zabawnych pomyłek czy wpadek. Jednak już po pewnym czasie zaczyna koncentrować się na współlokatorach – jako absolwentka psychologii musi widzieć, że Sonia – marząca o stabilizacji, rodzinie i dzieciach – odrzuca każdego kandydata, który zapewniłby jej bezpieczeństwo, wiąże się tylko z lekkoduchami. Że Olga, początkowo chora z miłości, ma do swojego chłopaka coraz więcej nieuzasadnionych pretensji i nie chce się z nim porozumieć, nawet nie próbuje rozmawiać, choć doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko dałoby się naprawić.
Sama bohaterka źle się czuje w wymarzonej pracy, ale strach przed nieznanym nie pozwala jej szukać innego zajęcia. Widzi (a raczej słyszy) oburzające zachowanie rodaków, którzy nie potrafią w miejscach publicznych zrezygnować ze zbyt głośnych dialogów gęsto przetykanych wulgaryzmami. Jednocześnie wie, że łatwo jej znaleźć zatrudnienie, nie musi zdawać się na łaskę państwa, potrafi sobie sama poradzić, ma kochającego narzeczonego, z którym zawsze umie się dogadać, nie brakuje jej bliskich – bo chociaż nie widziała ich od wyjazdu, czuje ich wsparcie i niemal fizyczną obecność.
Tak naprawdę z „Hotelu Irlandia” promieniuje szczęście.. Szczęście ogromne i niezaprzeczalne, zagłuszające troski innych. Szczęście rodzące dobry humor i optymizm, prawdziwe i nie do zdarcia. A ta aura musi się udzielać czytelnikom. Książkę „Hotel Irlandia” połyka się błyskawicznie. Ciekawa i barwna, stanowi przyjemną lekturę. Dla sprawiedliwości trzeba jednak zaznaczyć, że zabrakło jej korekty. Nie mówię tu nawet o okropnym ortograficznym „porządaniu” czy „ślaczkach” lub dość beztrosko potraktowanym zapisie nazw firm. Ale dość często pojawiają się tu irytujące konstrukcje z przesuniętym za dopełnienie zdaniem podrzędnym przy całkowitym lekceważeniu podmiotu. O ile jeszcze „list od siostry, który został lekko nadgryziony”, choć zgrzyta, da się wytrzymać (chociaż, przy tym natężeniu podobnych konstrukcji, razi), o tyle „szczelina w walizce, która dla mnie została” już właściwego sensu bez kontekstu nie ujawni. Dla porządku wyjaśniam, że została szczelina, nie walizka. Gdyby nie ta dziwna maniera – do książki nie miałabym żadnych zastrzeżeń. Bo też i po „Hotel Irlandia” warto sięgnąć.