Są takie książki, których lekturę warto rozpocząć od okładki. Są i takie, których nie należy czytać, nie zapoznawszy się wcześniej z przedmową. Nie brak i takich, które łatwo jest ocenić na podstawie powierzchownych spostrzeżeń. Są wreszcie i takie wydawnictwa, o których trudno jest pisać choćby na pozór obiektywnie, jeśli jest się kobietą. Każde z poprzednich zdań – nie bez pewnych zastrzeżeń – można odnieść do Historii małżeńskich Augusta Strindberga i do oficyny, która je wprowadziła na rynek. Swego czasu opowiadania zawarte w tym tomie uznane zostały za niebezpieczne. I chociaż wiele wody upłynęło od czasu ich powstania, sądzę, że sięgając po nie, warto mieć na uwadze kilka ostrzeżeń.
Ostrzeżenie pierwsze: percepcja okładki może prowadzić w tym wypadku do wniosków zwodniczych. Niewiele ma bowiem wspólnego atmosfera opowiadań autora Panny Julii z utrzymaną w konwencji burleski fotografią przedstawiającą roześmianych mężczyzn, niosących na swoich grzbietach nie mniej zadowolone, ubrane w stroje „z epoki” kobiety o dość pełnych kształtach. Lektura okładki musi być dokładniejsza, powinna objąć także i skrzydełka, przynoszące informacje o procesie, jaki wytoczono w związku z pierwszą częścią Historii małżeńskich Strindbergowi pod zarzutem bluźnierstwa i nieobyczajności. Aura skandalu, mająca zachęcić czytelnika do zapoznania się z – jak się to sugeruje – obscenicznymi opowiadaniami, wzmocniona zostaje jeszcze przez charakterystyczne zawołanie: „Ale i dzisiaj, kiedy Historie małżeńskie ukazują się po raz pierwszy w Polsce, zapewne tylko to, że Strindberg zmarł przed prawie stu laty, chroni go od procesu w kraju nad Wisłą!”. Dotykałyby zatem opowiadania słynnego dramaturga spraw do dziś aktualnych i bulwersujących? Ale z jakiego powodu Strindberg mógłby stanąć przed dzisiejszym i to do tego polskim sądem? Na to pytanie lektura okładki nie przynosi odpowiedzi. Trzeba zatem sięgnąć do samego tekstu.
Ostrzeżenie drugie: lektura przedmowy powinna być wyjątkowo uważna. W wypadku Historii małżeńskich nie jest to proste. Odstręczający może być już sam styl wypowiedzi autora – agresywny, pełen ocierającej się o fanatyzm pasji. Razić mogą swoją powierzchownością i natrętnym poszukiwaniem analogii w miejscach, w których znaleźć ich nie sposób, dywagacje dotyczące statusu rodziny, powodów jej zakładania i konsekwencji, jakie niesie ze sobą wstępowanie w związek małżeński. Wypada jednak wziąć na wywody Strindberga pewną poprawkę: jego wypowiedź jest uwarunkowana kulturowo, wiąże się z określonym systemem społecznym, odmiennym od naszego, z sytuacją, w której tak zwana „kwestia kobieca” budziła – i musiała, ze względu na ówczesny stan edukacji obu płci, budzić – kontrowersje. Czytając przedmowę autora, warto więc zachować, jak sądzę, dystans właściwy obcowaniu z dokumentem historycznym, który mówi do nas, ale niekoniecznie o nas. Tych, którzy będą w stanie dobrnąć do końca charakterystycznej wypowiedzi Strindberga, czeka niespodzianka: większość postulatów autora okaże się zaskakująco zgodna z tym, co współcześnie wydaje się nam naturalnym i odpowiednim porządkiem rzeczy, w którym przedstawiciele (i przedstawicielki) obu płci mogą żyć we względnej (mniej lub bardziej) równowadze.
Ostrzeżenie trzecie: nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie bez powodu Gaston Bachelard nazwał swego czasu twórczość Strindberga schizofreniczną. Podobnie jak w niektórych dramatach, tak i w prozie autor Panny Julii oscyluje pomiędzy zapiekłym społecznikostwem a liryzmem (mało przekonywującym zresztą). Termin „mizoginia” przychodzi przy tym na myśl nieustannie. Strindberg bezpośrednio mówi o lenistwie kobiet, o ich spisku wymierzonym przeciw mężczyznom, którzy niczym niewolnicy pracują na ich utrzymanie, w zamian nie dostając nic. Z tego powodu łatwo współczesnemu czytelnikowi (a tym bardziej czytelniczce) określić tę prozę jako na wskroś szowinistyczną. Byłoby to jednak zakładanie wiary w sam tylko wierzchołek góry lodowej. Strindberg atakuje bowiem nie tyle kobiety, co system, przez który zostały ukształtowane.
Większość z jego opowiadań to niezbyt optymistyczne scenki z życia małżeńskiego, w których autor próbuje ujawnić określone konwencje i obyczaje uniemożliwiające świadome planowanie rodziny. Zamiast tytułu Historie małżeńskie książka mogłaby w zasadzie nosić tytuł Historia małżeńska, nie sposób bowiem oprzeć się wrażeniu, że Strindberg opowiada ciągle jedną i tę samą historię: on poślubia ją z miłości, nie biorąc pod uwagę, że wspólne życie może się okazać trudniejsze niż się zapowiada, potem przychodzą na świat dzieci, wzrastają koszty utrzymania, którym on nie może podołać, w związku z czym popada w chorobę/ katastrofalne długi/ oziębłość w stosunku do żony i dzieci, co powoduje, że piękne z pozoru życie zamienia się w piekło. Autor Panny Julii stosuje swego rodzaju dydaktyzm a rebours. Uskarżając się w przedmowie na moralizatorskie opowiastki, którymi karmi się młodzież po to, by nauczyć ją przestrzegania konwenansów i żywienia niemal zabobonnego lęku względem spraw takich jak seks pozamałżeński, Strindberg sam popada w ich ton. Klasycznym przykładem jest najsłynniejsze opowiadanie z całego zbioru – Nagroda za cnotę, prezentujące młodego bohatera, Teodora, który nie mogąc poradzić sobie z własną seksualnością i podążając za głosem surowej protestanckiej moralności żyje w nienaturalnym (według autora) celibacie, który prowadzi do stopniowego wyniszczenia jego organizmu, choroby, a wreszcie - śmierci. Czy to podobieństwo do moralizatorskich opowiastek jest zamierzone? Przypuszczalnie tak, wszak najlepiej zwalczać przeciwnika jego własną bronią. Zabieg ten wpływa na to, że postaci pojawiające się w opowiadaniach sprawiają wrażenie typów raczej niż konkretnych przypadków ludzkich losów. A – jak wiadomo – nadmierny dydaktyzm często szkodzi wartościom artystycznym dzieła.
Ostrzeżenie czwarte: kobiety, miejcie się na baczności! Opowiadań Strindberga nie czyta się przyjemnie. Podchodząc do lektury Historii małżeńskich z określoną wiedzą (choćby niewielką) o jego twórczości i epoce, w której żył, łatwiej jest być może rozgrzeszyć autora z popełnianych przez niego nadużyć w określaniu „natury kobiecej”. Nie oznacza to jednak, że łatwiej jest tym samym przejść obojętnie obok niektórych jego stwierdzeń. Sytuacja wydaje się poniekąd paradoksalna: wiem, że Strindberg nie atakuje mnie, ale pewien system prowadzący do ujawnienia się pewnego typu kobiety; wiem, że jego mizoginia jest poniekąd efektem trudnego pożycia małżeńskiego z aktorką Siri von Essen, które tak przejmująco opisał na kartach Spowiedzi szaleńca; wiem, że stawiane przez niego postulaty (dotyczące równouprawnienia w edukacji, zajmowaniu stanowisk i kwestii prawa głosu) były w jego czasach dość postępowe; wiem wreszcie, że zapalczywość i agresja właściwa jego prozie wynikają ze świadomości uczestniczenia w określonym sporze światopoglądowym. Wszystko to jednak nie jest w stanie powstrzymać mojego odruchu niechęci. Staram się czytać Historie małżeńskie jako pewnego typu dokument historyczny, zwracam uwagę na jego walory artystyczne, na dobre tempo narracji, impresjonistyczne liryczne wstawki itd., dostrzegam ślad troski względem statusu kobiet w niektórych z opowiadań, ale odruch buntu, choć nieustannie hamowany, ciągle mi towarzyszy. Być może jest to reakcja właściwa spotkaniu z jakimkolwiek tekstem stawiającym skrajne tezy. Podobnie jak trudno jest oswoić się z wojującym feminizmem Śmiechu Meduzy Helene Cixous, niełatwo jest przełknąć Strindbergowski okrzyk „Kobiety to lenie!”.
Przedmowę do drugiej części Historii małżeńskich autor Panny Julii kończy znaczącym zawołaniem: „Strzeżcie się mężczyźni!”. Według Strindberga wszyscy – bez względu na płeć – są ofiarami fałszującego obraz rzeczywistości systemu. Jego proza do dziś może się wydawać kontrowersyjna. Nie ze względu jednak na swoją nieobyczajność (w porównaniu z dzisiejszymi standardami Historie małżeńskie bulwersują mniej niż niektóre współczesne filmy dla dzieci), lecz na zapalczywość, z jaką autor zabiera głos w sprawie „wojny płci”. Lektura opowiadań Strindberga stanowi ciekawe doświadczenie. Tak, Historie małżeńskie to książka niebezpieczna, obok której trudno jest przejść obojętnie.
"Bajki" Augusta Strindberga należą do klasyki literatury szwedzkiej. Strindberg napisał je w 1903 roku z myślą o swojej córce Anne-Marie i opublikował...