Nieśmiertelna Sorilla Aida wraca do akcji
Niby Sorilla Aida jest już zmęczona walką i pragnie spokoju. Niby ma już dosyć zabijania i woli w ciszy i samotności zadbać o swoje nowe „ranczo” i interesy w Kosmosie. No właśnie – kluczowe jest tu słowo „niby". Kiedy poproszą ją o pomoc, praktycznie bez zastanowienia zabiera plecak i radośnie rusza, by znowu siłą szerzyć pokój i dobro. Tym razem SOLCOM wraz z Sojuszem muszą „rozgryźć" tajemnice dwóch kolonii zasiedlonych prawie wiek temu przez dwie grupy uciekinierów z Ziemi. Kolonii pozostających w strefie interesów Sojuszu. Ten ostatni ma problem z mieszkańcami owych planet, potomkami radykalnych religijnych społeczności, podobno głupimi, lecz zdolnymi do przetrwania w bardzo niesprzyjających warunkach. Niektórzy z nich – z punktu widzenia Sojuszu określani jako terroryści – pragną wyrwać się spod kurateli kosmicznych braci. Uciekli z Ziemi, bo chcieli żyć po swojemu (choć oceniać ich styl życia można bardzo różnie), a tu znowu ktoś im mówi im, co, jak i kiedy mają robić. Dodatkowo wygląda na to, że ktoś w samym Sojuszu – pozornie bardzo szczęśliwej, kochającej się rodzinie kosmicznych ras - próbuje im w tym pomóc. Dostarcza zaawansowaną technologicznie broń, która może stanowić zagrożenie nawet dla wyjątkowo odpornych Lucjan.
Wydaje się, że Nowe otwarcie – siódmy już tom cyklu Hayden War – dopada symptom zmęczenia. Zmęczenia przede wszystkim autora, a w konsekwencji i bardziej wymagającego czytelnika. Evan Currie chyba chciałby jak Sorilla zająć się wreszcie swoim „ranczo”, a tu obowiązek (i, być może, jakieś umowy) wzywa. Owszem, uporczywie szuka świeżości, ale nowych pomysłów jest coraz mniej. Styl pisania się nie zmienia, lecz to, co początkowo było atrakcyjne, przestaje takim być, jeśli wykorzystywane jest po raz n-ty. O ile pierwsze książki serii były ciekawe, tętniące życiem, dynamiką, o tyle w przypadku Nowego otwarcia nie jest już tak dobrze. Nowy jest przede wszystkim tytuł. Mocno naciągany jest już sam pomysł z tym, że Sojusz nie potrafi sam poradzić sobie z lokalnymi problemami. Jak na potęgę militarną, technologiczną i gospodarczą jest to zadziwiające i trudno to wytłumaczyć tylko rozbudowaną biurokracją czy przewrotną grą jakichś grup interesów. Evan Currie, szukając nowości, sięga po problematykę jakże dziś modną – po tematy związane z radykalizmem, wielokulturowością, nietolerancją. W tym zakresie jest jednak poprawny politycznie. Nie wnosi nic do słabo przystających do rzeczywistości stereotypów, wyraża raczej nie doświadczenie historyczne, lecz niekoniecznie pobożne życzenia. Irytować może to, że niechęć do innych jest zła sama w sobie, ale zabijanie na rozkaz – bez refleksji – już dobre. Strażnicy Lucjańscy, Sorilla i jej wojskowe otoczenie, nie mają żadnych problemów z zabijaniem. Sprawia im to nawet mniejszą lub większą przyjemność, o ile tylko przeciwnik jest odpowiednio silny. Słabym zwyczajnie pogardzają. Reprezentują swoisty kult siły i sprawności fizycznej, kult techniki.
Nadal nie mamy okazji poznać lepiej postaci. Prawdopodobnie się tego nie doczekamy. To, co widzimy, to głównie działania, walka, zabijanie, rozwiązywanie „problemów“. Aida potrafi do tego od czasu do czasu usilnie moralizować, co w jej ustach brzmi raczej dwuznacznie. Przeszkadzać może niezmienna pewność siebie głównej bohaterki, jej przekonanie o wyższości nad mniej udoskonalonymi jednostkami. Wszczepy czynią różnicę, ale czy w człowieczeństwie?
Po niespiesznym, przyciężkawym jak pancerz Sorilli początku książki środek jest znacznie lepszy. Nie jest takim z kolei zakończenie, które rozczarowuje, stanowiąc tylko wstęp do kolejnego tomu. O ile jednak eksponowana we wcześniejszych tomach atrakcyjnie opisana walka z równym sobie lub silniejszym przeciwnikiem stanowiły atrakcję, o tyle unicestwianie słabszych już atrakcyjne być nie może. Prawie nic nie zaskakuje, poza zbyt częstymi naiwnymi sytuacjami, obserwacjami i wytłumaczeniami wydarzeń. Irytują powtórzenia, które niczego nowego nie wnoszą – choćby ciągłe wskazywanie, że pewna nieoznakowana broń nie może istnieć, nie tylko nie wzmaga napięcia, lecz zwyczajnie irytuje. Wygląda jak modne skądinąd twierdzenie, że skoro fakty przeczą teorii, to tym gorzej dla faktów.
Tom siódmy nie kończy cyklu Hayden War. Autorowi chyba – jak w popularnej piosence – tak się trudno rozstać... z wykreowanym światem. Jeśli nic nie ulegnie zmianie, nie będzie to z kolei trudne dla czytelników, oczekujących po tej rozrywkowej serii dynamicznej i ciekawej akcji. Wyraźnie widać, że domeną pisarza jest tylko sprawnie poprowadzona akcja, a nie refleksja nad opisywanym światem i jego złożonością.
Zazwyczaj to „Odyseja” była źródłem kłopotów sprowadzanych na Ziemię z głębi kosmosu, ale tym razem ten niesławny zaszczyt przypadł...
Inwazja obcych na Ziemię skąpała miasta w ogniu i krwi. Niektórzy ludzie w panice rzucili się do ucieczki, inni chwycili za broń, aby stawić czoła...