Hania Bania jest głupia. Jest tak strasznie głupia, że aż dziw bierze, jak przy swojej irytującej tępocie sięgać może po lektury dla większości dzieci ciężkie, niezrozumiałe i nudne. Głupia Hania Bania z chęcią czyta pozytywistów francuskich, Kraszewskiego, „Madame Bovary”, Trylogię Sienkiewicza… pochłania książki, które jej rówieśnicy z pewnością by odrzucili. A jednocześnie zachowuje się i myśli jak idiotka, nie jak dziecko. Ten podstawowy dysonans w książce Hanny Bakuły drażni najbardziej. W szkole Hania Bania ma same piątki. Trudno w to uwierzyć, jeśli weźmie się pod uwagę jej brak zdolności rozumowych.
„Królowa samby” to kolejna historia przygód Hani Bani – tym razem obejmująca czasy dzieciństwa i dojrzewania. Bakuła prowadzi swoją bohaterkę przez lata PRL-u, przedstawia jej niezbyt kochającą się rodzinę, koleżanki w szkole, zajęcia pozalekcyjne (między innymi lekcje samby, co w zestawieniu z peerelowską szarością będzie dla wielu młodych odbiorców sporą egzotyką) – jednym słowem prezentuje prawie cały czas dorastania Hani Bani. Prezentuje w typowy dla siebie, mocno logoreiczny sposób i tym, co razi, jest niezręczne wprowadzanie do narracji zdań podrzędnych. Doskonałym przykładem stylistycznej nieporadności jest już okładkowe zdanie: „Dalszy ciąg zabawnych przygód Hani Bani, tym razem dedykowany tatusiom, która powoli staje się panienką”. Takich potworków znajdzie się kilka w samym tekście, na szczęście błędu tego nie powtarza Bakuła zbyt często.
Hania Bania ma problemy z akceptowaniem własnego ciała: jest wielka i gruba, bo ciągle je. Je – to mało powiedziane, ona żre. Umiera z głodu, jeśli w ciągu piętnastu minut nie pochłonie przynajmniej cukierka. Do szkoły zabiera kilkanaście kanapek, które zjada prawie od razu (pierwsze już przy zmienianiu butów). Nie rozumie, dlaczego rodzice wydzielają jej ograniczone ilości owoców (a swoje przeliczają i zabraniają tknąć), nie rozumie, dlaczego kiedy jest w gościach, wszyscy niegrzecznie wpatrują się w nią i liczą ilość łyżeczek cukru, wsypywanych do herbaty (a Hania Bania słodzi siedem łyżeczek). Przesadza Bakuła w tych opisach, aż czasami robi się niedobrze, bo posiłek jak dla średniego hipopotama pożera u niej nastoletnia dziewczynka. Te wszystkie opisy, jak to rodzice wymyślają sposoby na ograniczenie Hani jedzenia (zwłaszcza słodyczy) i wszystkie opisy, jak to Hania Bania usiłuje ich przechytrzyć, mają być w założeniu śmieszne – ale przestają. Przestają, bo jest ich za dużo, nadają rytm całej książce i zniesmaczają. Drugim motywem, który w założeniu ma u Bakuły śmieszyć, a momentami budzi politowanie, jest sfera seksualności. Czas do pierwszej menstruacji wyznaczają dziecku majtki.
W tej książce roi się od majtek. Majtki, majtki, majtki, na każdej stronie, znienacka, bez uzasadnienia. Majtki i majtki. Jakby powtarzanie słowa majtki miało być sposobem na rozweselanie odbiorców. Ale ileż można? Bakuła próbuje wprawdzie odzwierciedlić sposób widzenia dziecka, dla którego sfera skatologicznego tabu jest bardzo kuszącym tematem rozmyślań, ale – litości. Nie wystarczy powtarzać co chwilę o majtkach, jeśli chce się być zabawnym. Przestrzeń od pierwszej menstruacji Hani Bani naznaczona jest natomiast seksualnością kiełkującą. Błyskawicznie rosnące piersi i mama, która nie zgadza się na kupienie pierwszego stanika, to początek obmacywanek przez sprytnego pana od wuefu, ale i przykrych wpadek, jak mimowolny występ topless. Oczywiście pruderyjna mama Hani Bani nie chce rozmawiać także o pierwszej miesiączce i wpędza córkę w rozmaite kłopoty. Toksyczna rodzina to kolejny wątek w Hani Bani nie do pominięcia. Babcia pali papierosa za papierosem, dziadek obsesyjnie pilnuje swojej biblioteczki. Oboje czerpią złośliwą satysfakcję z wytykania zięciowi finansowych braków. Mama Hani Bani wystrzega się rozmów na trudne tematy, a Tatuś – oficer – zwyczajnie jej nie kocha. Mamy zresztą też nie kocha. I tak żyją sobie wszyscy, a każdy osobno, a Hania Bania nic nie rozumie. Książka jest napisana w trzeciej osobie – o Hani Bani – ale przez pryzmat jej doznań i spostrzeżeń.
Hanna Bakuła wykorzystuje w tej powieści dość łatwe sposoby rozbawiania: po pierwsze głupotę i naiwność bohaterki, po drugie niskie tematy – skatologię, fizjologię, po trzecie – prymitywizm. Przypomina rabelaisowski, rubaszny śmiech z tego, co objęte kulturowym i społecznym tabu – i co odżywa dziś tylko w mowie dziecięcej, nieprzypadkowo. Hania Bania nie umie syntetyzować wydarzeń, do szczegółowych analiz też się zresztą nie nadaje – może jedynie relacjonować fakty, z niemałym zdziwieniem. Ta książka zaczyna się bez wstępów i nie kończy jakoś specjalnie, to część większej rozgadanej całości. Po właściwej opowieści pojawia się jeszcze poradnik dotyczący urody i pielęgnacji codziennej w latach PRL.
Książka ozdobiona jest wycinankami autorki – kolaże są lekko zwariowane i momentami bardzo zabawne. Bakuła imituje bezładny chwilami strumień świadomości dziecka, przytacza jego sposób rozumowania. I pod tym względem narracja „Hani Bani” może być bardzo interesująca.
Izabela Mikrut
"Wnuczkożonka, czyli jak utrzymać laskę" jest to zabawna książka o relacjach męsko-damskich. Jest swego rodzaju poradnikiem dla dziewczyn i ich partnerów...
Fascynująca opowieść Hanny Bakuły o sztuce bycia samą i niebezpieczeństwie emocjonalnego uzależnienia się od osoby z innego świata. Ekscentryczna malarka...