W dzisiejszej erze plastikowo – silikonowych gwiazdeczek, które wyglądają podobnie i śpiewają jednakowo, przyjemnie jest powrócić do muzycznej klasyki. Nie, nie chodzi tu o Beethovena czy Mozarta, ale o gwiazdozbiory (trudno to inaczej nazwać) na mrocznym i zmiennym firmamencie rocka. Tym razem dzięki Łukaszowi Hernikowi mamy okazję poznać bliżej legendę rocka progresywnego – Genesis, brytyjski zespół, który zmienił świat muzyki. Jeśli nawet nazwa zespołu mało co mówi szerokim rzeszom (choć takie przeboje jak „Jesus He Knows Me”, „Invisible Touch”, czy choćby „I Can’t Dance” wydają się dość znane), to na pewno skojarzy się artystów, którzy go współtworzyli w różnych okresach działalności: Petera Gabriela, Phila Collinsa, Tony’ego Banksa, Setve’a Hacketta, Anthony’ego Phillipsa czy Mike’a Rutherforda.
„Genesis. W krainie muzycznych olbrzymów” to szczegółowa biografia zespołu, od początków w prywatnej szkole w Charterhouse w latach sześćdziesiątych, poprzez kolejne wzloty i upadki, aż do 2007 roku i ostatniej (jak dotychczas) trasy koncertowej pod znaczącą nazwą „Turn it on again”. Autor pieczołowicie i z dbałością o szczegóły opisuje proces powstawania kolejnych płyt i wydarzenia, jakie na ich powstanie wpłynęły, nie wyróżniając szczególną uwagą żadnego z dwóch okresów działania grupy – progresywnego, początkowego etapu tzw. ‘gabrielowskiego’, choć zakończył się on dopiero po odejściu Steve’a Hacketta (czyli aż dwie płyty po obejściu samego Gabriela), czy bardziej popowego okresu ‘collinsowskiego’, który zaowocował większością ze znanych ogółowi przebojów grupy.
Hernik podszedł do pisania bardzo poważnie: mamy masę dat, wydarzeń, przywołane są nawet najdrobniejsze szczegóły (łącznie z kolejnością granych na trasach koncertowych kawałków i odstępstwami od tej rutyny), ale przywoływane też są opowieści i fragmenty wywiadów z samymi muzykami. Właściwie każda piosenka (wszystkie, jakie można znaleźć na oficjalnych płytach) jest tutaj dokładnie opisana, najczęściej bardzo poetycko i wręcz niezrozumiale dla przeciętnego słuchacza muzyki. Nie do przecenienia są też interpretacje utworów, przedstawiające fabułę (tak, fabułę), inspiracje i "smaczki" jakich można się spodziewać w każdym kolejnym dziele. Wiele z tych piosenek zyskuje drugie dno, choć gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że czasami jest odwrotnie i magia muzyki Genesis gdzieś umyka. Niżej podpisana przeżyła na przykład chwile zwątpienia, kiedy jej ulubiona piosenka z całokształtu działalności grupy została uznana za banalną i "najsłabszą na płycie"… Nawet pomimo natłoku faktów, dat, nazwisk i ciekawostek „Genesis…” nie jest suchą książką. Z każdego zdania wyziera pasja i miłość, jaką do zespołu pała Hernik, co przekłada się na sposób pisania: żywy, często z lekkim dowcipem, odrobinę gawędziarski, ale wciąż poważny i dokładny.
Książka Hernika nie jest jednak lektura prostą. Jeśli ktoś zna Genesis jedynie z nazwy i jednego lub dwóch kawałków, które może nawet przy odrobinie szczęścia umie zanucić – szybko się pogubi, a górnolotne opisy linii melodycznej i geniuszu artystów raczej znużą niż zachęcą do słuchania. Natomiast fani i fanatycy zespołu, którzy znają dokonania Genesis i potrafią rozpoznać piosenki po pierwszych taktach – o, dla tych to prawdziwa gratka. Ciekawe, wcale nie najbardziej znane fotografie, najróżniejsze fakty z czasów wspólnej działalności i solowych dokonań, opisy najciekawszych zdarzeń z tras koncertowych… to tylko mała część tego, co czeka na chętnych do zapuszczenia się w ‘krainę muzycznych olbrzymów.
Książka Hernika to pozycja obowiązkowa dla miłośników rocka progresywnego i samego Genesis – dobrze napisana, bardzo dokładna i choć czasem nieco nużąca – to jednak pełna pasji, którą na pewno podziela każdy wielbiciel tej formacji. Dlatego też fani powinni sięgnąć po „Genesis. W krainie muzycznych olbrzymów”, choćby po to, by zagłębić się w magię zespołu. Tak więc w te długie, zimowe wieczory załączmy swoją ulubioną płytę Genesis, usiądźmy na chwilę i oddajmy się lekturze. Turn It On Again. That’s all.