W dzieciństwie uwielbiałam książki opowiadające o życiu rodziny szczęśliwej, kochającej się, kreatywnej i obdarzonej ponadprzeciętnym poczuciem humoru. I „Funia, Kicia i cała reszta” w ten schemat się wpisują. Tyle że autor, Andrzej Grabowski, powinien niestety korzystać z usług ghostwritera. Po pierwsze: to mocno robocza wersja książki, nie wierzę, że korektorka spędziła nad nią więcej niż godzinę, bo takie słowa jak „zdażenie” czy „świerzy” w żadnej publikacji znaleźć się nie powinny.
Nie pierwsza to ortograficzna wpadka tego autora, przypuszczam więc, że ze słownikiem nie jest on zbyt zaprzyjaźniony. Roi się tu od błędów stylistycznych, głównie powtórzeń wyrazu. Uparcie forsuje Grabowski pisownię „nie możliwe” na oznaczanie niemożliwego, szafuje przecinkami nad miarę. Śmieje się z przekręcanych przez „komputer” wyrazów w ogłoszeniach (karwaty zamiast krawatów), tymczasem sam nie zdaje sobie sprawy z własnych niedoróbek. Po drugie: pierwszy rozdział książki nosi tytuł „W jakiś czas później”, a bohaterka-narratorka w pierwszym zdaniu stwierdza „o tym, że można oszaleć z kotami, zdążyłam wam już opowiedzieć”. Próżno by szukać informacji o tym, gdzie – bo ani w książce, ani na okładce nie ma wiadomości o kontynuacji czy poprzednich pisarskich dokonaniach Grabowskiego. Przez jakiś czas trzeba się więc będzie mocno przyzwyczajać do faktu, że nie należy się do grona wtajemniczonych i zwyczajnie domyślać się treści poprzedniego tomu. Po trzecie: Grabowskiemu wszystko się pomieszało. Przypuszczam, że chciał dorównać starym mistrzom prozy dziecięcej – a może po prostu zabrakło mu rozeznania we współczesności.
Bohaterką narratorką jest dziewczynka objęta reformą gimnazjalną – czyli rocznik 1986. Tyle że mała (od września zacznie chodzić do gimnazjum, ma więc trzynaście lat) dysponuje wiedzą i doświadczeniami niemożliwymi do posiadania w jej wieku. Dziewczynka, która w 1999 roku ma 13 lat, kojarzy moment zastąpienia milicji policją, zejście „Solidarności” do podziemia czy „Świat Młodych”. Nawet przyjmując, że lubi historię (chociaż nic na to nie wskazuje) nie mogłaby w ten sposób wplatać podobnych informacji do swojego wywodu. Ojciec zabiera ją (wraz z całą rodziną) do Domu Pracy Twórczej – instytucji, która dawno odeszła do lamusa. Zastanawiałam się podczas lektury, o jakim świecie mówimy. Nie da się realiów PRL-u wtłoczyć w przełom wieków XX i XXI, a Andrzej Grabowski wybitnie tu miesza. Jego minipowieść skierowana jest do dzieci – dzieci, nawet nie nastolatków. Chciałabym zobaczyć dzisiejszego kilkulatka, który zrozumie polityczno-społeczne aluzje z minionej epoki, serwowane z upodobaniem przez Grabowskiego, skoro mnie – świadomemu czytelnikowi – z trudem przychodziło umiejscowienie akcji w sensownym, prawdopodobnym czasie. Jeszcze jedno budzi dzisiaj odruchowy sprzeciw: na całą szkołę w Pociesznej przypada tylko jeden komputer. Te czasy, jak się wydaje, bezpowrotnie minęły, placówki oświatowe dzięki dofinansowaniom z różnych źródeł mogą wyposażać pracownie informatyczne, a komputer sensację stanowił na początku lat 90.
Niby fikcja literacka ma swoje prawa, ale Grabowski ze swym brakiem rozeznania w aktualnej rzeczywistości mocno przesadził. Już nie wspominam o tym, że żałosna jest argumentacja dziwnej maniery mówienia o rodzicach „tata Staś” i „mama Grażyna”, bo usprawiedliwianie nieporadności narracyjnej patologią może budzić tylko pusty śmiech. Kolejna sprawa to, pożal się Boże, rymowanki autora. Wydaje on, owszem, tomiki z wierszami dla dzieci, ale te wiersze nie należą do rewelacyjnych. Tu wtrącenie paru rymowanek w treść bajki ma uwiarygodnić kreację bohaterów. Ojciec jest pisarzem, zajmuje się głównie literaturą dla najmłodszych (gryzę się w język, żeby nie dopowiedzieć „niestety”). Każda prezentacja jego nowego utworu poprzedzona jest długimi, obiecującymi zapowiedziami i stanowi wielkie święto. Święto wielkie, tylko efekt mizerny.
Rymowanki Grabowskiego nie dość, że są słabe, mało odkrywcze, to jeszcze wymuszone. Makaron, który przestraszył psa? To już wolę bajeczkę o ufo, chociaż to historia rzekomo realistyczna. O, właśnie: nie może się Grabowski wyzbyć frazeologicznych przyzwyczajeń – nie wiem, skąd wziął pytanie „co ty stulasz” na próbę dowiedzenia się o czym mowa, ale powinien pamiętać o regionalnym zakresie takich określeń. Chyba że pragnie stać się dla dzieciaków wyrocznią i kreatorem powiedzeń – na to jest jednak o wiele za słaby. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że uważa autor siebie za pępek świata. A stąd już całkiem blisko do grafomanii. Szkoda, że te wszystkie błędy, niedociągnięcia i usilnie forsowanie własnych pomysłów całkiem przysłaniają sympatyczną w gruncie rzeczy fabułę. Gdyby tę książkę jeszcze raz napisał ktoś, kto się zna na fachu pisarza, a nie tylko publikuje – byłaby bestsellerem. Tak – jest niczym.
Malowane wierszyki i wierszyki bziki dla dzieci do czytania i do oglądania. Śniegowy pan, myszka, skrzaty, zdolne żabki, koty, konie, słonie, kury, papugi...