Recenzja książki: Frankenstein

Recenzuje: Katarzyna Krzan

Frankenstein Mary Shelley jest sztandarowym przykładem tego, co kultura masowa i popularna są w stanie zrobić z dziełem literackim. Frankensteina kojarzy każdy dzieciak. Widzimy tę postać jako sinozielone monstrum ze śrubami w szyi i wyraźnymi szwami na głowie i innych częściach ciała, który mruczy coś niewyraźnie, patrząc tępo przed siebie i krocząc naprzód z wyciągniętymi rękami. Idealny materiał na horror. I, jak wiemy, takich horrorów o szalonym doktorze, powołującym do życia poskładanego z kawałków innych zmarłych potwora były już setki. Obawiam się jednak, że żaden z reżyserów książki nigdy nie czytał. Bo gdyby czytał, z pewnością nie nakręciłby filmu grozy, a dramat psychologiczny, filozoficzno-religiny.

Okoliczności powstania jednej z najsłynniejszych powieści świata doskonale znamy: podczas deszczowego lata grupa romantyków (jest w końcu początek XIX wieku) umila sobie czas opowiadaniem strasznych historii. Kreatywni są bardzo, w końcu to najznamienitsze pióra Europy: sam Byron, Polidori, któremu udaje się powołać do życia jednego z pierwszych wampirów, Percy Shelley i jego nie mniej zdolna, choć skromna małżonka, Mary. Frankenstein, który wyszedł spod jej pióra, wydany został pod męskim pseudonimem. Bo cóż to byłby za skandal…

Powieść zaczyna się od morskich opowieści. Żeglarz-amator, który postanowił dopłynąć aż do bieguna południowego, wyławia z morza rozbitka. Jest nim wycieńczony Frankenstein, który opowiada mu swoją historię. Tę opowieść zaś żeglarz opisuje w swoich dziennikach i listach do siostry. 

Frankenstein wiódł szczęśliwe życie u boku kochających rodziców i kuzynki, aż przyszła pora na podjęcie przez niego nauki. Wyjechał więc na uniwersytet, gdzie oddał się studiom przyrodniczym. Fascynowało go zagadnienie początku życia. Owej iskry, która pobudza martwe ciało do istnienia. W efekcie licznych eksperymentów udało mu się ożywić martwą tkankę. Podniecony swoim odkryciem, postanowił pójść dalej i stworzyć człowieka. Tak był pochłonięty składaniem postaci, która rozmiarami i predyspozycjami fizycznymi przewyższałaby normalnego człowieka, że zapomniał zupełnie o kwestiach estetycznych. Nie stworzył postaci na swój obraz i podobieństwo. Gdy więc udało się tchnąć w nią życie, uciekł z przerażeniem na drugi koniec miasta. Nie było żadnych spektakularnych porażeń piorunem, motywacyjnych okrzyków, drgawek i tak dalej. Było przerażenie naukowca i rozpacz stworzonego.

Po wielu odchorowanych w wyniku doznanego stresu miesiącach naukowiec wraca do rodzinnego domu. Ma dosyć wszelakich eksperymentów, ciąży mu brzemię twórcy. Gdy jeszcze dowiaduje się przypadkiem, że niedawne dzieło stoi za śmiercią jego młodszego braciszka, pogrąża się w jeszcze większej rozpaczy. I tu zaczyna się drugi, nie mniej fascynujący wątek. Poznajemy historię owego potwora. Jak dochodził do świadomości, uczył się korzystania ze zmysłów, poznawał ludzką mowę, kulturę i obyczaje, będąc jednocześnie jednostką wyklętą i niepożądaną w świecie. Samym swym wyglądem siał przerażenie, a przecież nie zasłużył na nie. Miał więc dwa wyjścia: spróbować zdobyć współczucie i miłość ludzi lub mścić się na rodzaju ludzkim za brak akceptacji z jego strony. Do jego cierpienia dochodziło jeszcze poczucie osamotnienia i opuszczenia przez stwórcę. Czyż nie tak mógł się czuć Adam w raju? Powstał nagle jako w pełni ukształtowany człowiek, a jednak był sam, nie miał dzieciństwa, rodziców, nie mógł znać troskliwej miłości i opieki. Zapragnął więc towarzyszki.

Dzieło Frankensteina również zażądało jej od swojego stwórcy. Miało to być zadośćuczynienie za powołanie go do życia, wbrew wszelkiej logice.

Powieść powinni czytać jako lekturę obowiązkową wszyscy genetycy, którym marzy się sklonowanie człowieka, lecz nie są w stanie nawet sobie wyobrazić konsekwencji zabierania się za naśladowanie Stwórcy.

Potwór Frankensteina kształtował się w zasadzie samodzielnie, nie miał nauczyciela. Obserwował jedynie innych ludzi, starając się nauczyć od nich powszechnie akceptowanych zachowań. Widząc, że dużo ze sobą rozmawiają i czytają, zapragnął posiąść te umiejętności, by poznać historię rodzaju ludzkiego i dowiedzieć się tym samym o sobie czegoś więcej. Wiedza z książek uczyniła go wolnym, stał się niemalże erudytą. Tak, tak – porównując zasób słownictwa oraz wiedzę o dziejach naszej planety tego nieokrzesanego potwora z wiedzą nam współczesnych, można jednoznacznie stwierdzić, że jako ludzkość cofnęliśmy się w rozwoju. Lektura książek pisanych w czasach rewolucji przemysłowej zwraca uwagę na to, że ludzie spędzali czas na rozmawianiu ze sobą. Rozmawianiu, a nie przekazywaniu sobie informacji. Gdy czytali jakąkolwiek książkę, czytali ją w pełni, to znaczy przyswajali i zapamiętywali treść. Nieważne, czy było to dzieło starożytne, czy współczesna im powieść popularna. Chętnie uczyli się języków, także martwych, jak greka i łacina. Wiedzieli o świecie więcej niż my teraz, choć mamy tak wspaniałe możliwości. Gdy chcieli się czegoś więcej dowiedzieć, jechali na studia do Londynu czy Paryża (oczywiście ci, których było na to stać). A ilu z nas spędza czas w wirtualnych muzeach i uniwersytetach zamiast na Facebooku? Marnujemy możliwości, które mamy. Dzieci nie uczą się łaciny czy greki, bo po co? A przecież to nasze dziedzictwo kulturowe. Wszelka nauka opłaca się dziś jedynie wtedy, gdy ma ekonomiczne przełożenie na lepszą pracę. Mało kto studiuje dla samej nauki. Stajemy się przez to coraz głupsi. Potwór Frankensteina całkiem słusznie nas teraz straszy. Ale powinniśmy się raczej wstydzić.

Kup książkę Frankenstein

Sprawdzam ceny dla ciebie ...

Zobacz także

Zobacz opinie o książce Frankenstein
Autor
Książka
Frankenstein
Mary Shelley
Inne książki autora
Śmiertelny nieśmiertelny
Mary Shelley 0
Okładka ksiązki - Śmiertelny nieśmiertelny

„Śmiertelny nieśmiertelny” to opowiadanie z 1833 roku napisane przez Mary Shelley. Bohater o imieniu Winzy, uczeń słynnego alchemika Korneliusza...

Zobacz wszystkie książki tego autora
Reklamy