Zaczyna się intrygująco: grupa osób znających się z zakładu pracy wybiera się autokarem do nadmorskiego kurortu na zasłużony wypoczynek. Nie spodziewają się tragicznych zdarzeń, których będą tam świadkami. Poznajemy Włodzimierza i Katarzynę – małżeństwo, które czas podróży umila sobie przekomarzaniem się. Jak przystało na czasy komuny, podróż odbywa się w oparach gorzałki i wesołych śpiewów. Po dotarciu do celu uczestnicy turnusu rozlokowani zostają w wyznaczonych im domkach, a między Włodzimierzem i Katarzyną dochodzi do kłótni, której następstwa będą odczuwali jeszcze długo. Wkrótce zaś na terenie ośrodka dochodzi do zbrodni i rozpoczyna się milicyjne śledztwo.
Po krótkim streszczeniu fabuły wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z rasowym kryminałem z ponurą epoką w tle. Nic bardziej mylnego. Pierwsza rzecz, która cechuje Fatalny turnus, to toporny styl. Nudny, rozwlekły i ciężki. Dialogi prowadzone między Włodzimierzem a jego małżonką są irracjonalne, nienaturalne i niczego do fabuły nie wnoszą. Jak wiele trzeba pewności siebie, by stworzyć w powieści dwoje postaci, które rozmawiają ze sobą tak, jakby toczyły nadęte, pseudofilozoficzne dysputy? To po prostu rażące i irytujące. Dodatkowo te rozmowy są bardzo długie i zajmują zdecydowanie za dużo miejsca. Akcji wiele w powieści nie uświadczymy. Autor najpierw zapoznaje czytelników z działającymi na nerwy Włodzimierzem i Katarzyną, a później dodaje kolejnych, nie mniej marudnych i irytujących bohaterów. Wszyscy oni tworzą grupę oderwanych od rzeczywistości pseudointelektualistów. Ci bohaterowie są tak fatalni, że tę powieść uratować by mogła jedynie dobrze poprowadzona fabuła i ciekawy wątek kryminalny. Niestety, i tego brak. Fabuła jest rozwleczona niemiłosiernie wśród okropnych dysput i niczego nie wnoszących do biegu zdarzeń opisów. Kiedy ma miejsce zbrodnia, czytelnik czuje już tylko zniechęcenie i zmęczenie. Działania milicji, przesłuchania świadków i cały proces śledczy okazują się zwyczajnie nudne. Rzadko się zdarza by trup – a nawet dwa – nie tchnęły w powieść... życia. Nie bardzo widzę sens publikowania powieści tak słabej. Fatalny turnus napisany jest tak, jakby ktoś czynił niespójne notatki w notesie a póżniej na siłę je łączył. To nie mogło się udać – całość jest zwyczajnie niespójna.
Kryminały retro i noir od kilku lat cieszą się niesłabnącą popularnością. Książce Melerskiego brakuje chociażby podstaw – obrazowego i sugestywnego zarysu dziejów. Za mało PRL-u w PRL-u. Poza wycieczką na zorganizowany turnus z zakładu pracy, statecznych imion bohaterów, wymienionych trzy bądż cztery razy marek ówczesnych samochodów i milicjantów zamiast policjantów niczego z atmosfery PRL-u tu nie znajdziemy. Akcja – oczywiście, gdyby jakakolwiek akcja w tej powieści istniała – równie dobrze mogłaby toczyć się współcześnie. Powieść rozczarowuje na każdej płaszczyżnie.
Zwykle nawet w najsłabszej literaturze staram się odnaleźć element, który mógłby zainteresować czytelników. Niestety, w tym przypadku jest to niemożliwe. Fatalny turnus to książka przegadana, nieciekawa, nienaturalnie i nieudolnie próbująca oddać czasy PRLu. To po prostu lektura męcząca, napisana bez werwy, bez pasji, bez emocji. Od dobrych kilku lat nie czytałam tak nieudanej powieści. Nie zachwyca ani opisywana historia, ani styl czy bohaterowie. Fatalny turnus – fatalna książka. Po prostu.
Mroźny styczeń 1940 roku. W ubogiej rodzinie przychodzi na świat krzykliwy, niebieskooki blondynek - Jan. Akuszerka stwierdziła, że urodził się w tak zwanym...
Rafał, Jola i córeczka Kasia – szczęśliwa rodzina do czasu pożaru na działce. Tragedia rodzinna, ginie Jola i Kasia. Policja i prokuratura pod naciskiem...