Profesor, który zamieszkał w namiocie
Nigdy nie był dziennikarzem. Był raczej rewolucjonistą. Niespełna sto lat temu Bronisław Malinowski po raz pierwszy wyjeżdża na prawie roczne badania na Wyspy Trobrianda. Normalny antropolog kultury w tamtym okresie zamieszkałby w domu białego kupca lub misjonarza. Żyłby tak, jak na kolonizatora przystało. Na werandzie mógłby ustawić drewniany stół, obok siebie ustawić tubylczego tłumacza i w określonych godzinach przyjmować po kolei swoich informatorów. Tak robili faktycznie wszyscy przed nim. Uprawiali etnografię gabinetową. Malinowski jednak w 1915 roku przyjeżdża na badania etnograficzne z własnym namiotem, który rozbija na środku tubylczej wioski. Od tego czasu ten stary namiot jest niezmiennie symbolem badań etnograficznych.
Bronisław Malinowski, wyruszając w swoją podróż, zakłada, że aby poznać innych ludzi, trzeba z nimi żyć. Uczestniczy więc w życiu wioski: plotkuje z krajowcami, łowi ryby, chodzi na lokalne pogrzeby, uczy się języka kiriwińskiego. Poza tym robi zdjęcia i zadaje mnóstwo mniej lub bardziej uciążliwych pytań. Po zakończeniu pracy wraca do Wielkiej Brytanii i opracowuje swoje materiały. Badania owocują kilkoma publikacjami, z których najbardziej medialny tytuł ma „Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji”. Przynosi mu to światową sławę. Do końca swego życia wykłada na prestiżowych uczelniach, publikuje, ma rzeszę swoich naśladowców. Umiera dosyć młodo, jego mit wzrasta i wszystko byłoby dobrze, gdyby kilkadziesiąt lat później w księgarniach angielskich nie pojawiły się „Dzienniki” . Dzienniki, które wstrząsnęły światem.
Co mogli w 1967 roku wyczytać z „Dzienników” uczniowie mistrza Malinowskiego? Że tęskni za cywilizacją i kulturą, co rusz odgania myśli lubieżne i stara się nie myśleć o kobietach, które mógłby uwieść. Co jeszcze? Że wkurzają go informatorzy i często woli czytać powieścidła, niż iść na wywiad. A tak w ogóle przyznaje, że ma „zdolność do marzycielstwa, lenistwa i opieszałości”. Mało tego, w wersji angielskiej ocenzurowano miejsca, w których Malinowski pisze o doznaniach erotycznych i wyrzutach sumienia, co sprawiło, że czytelnik mógł na dobre puścić wodze fantazji, co też badacz z tubylczymi kobietami wyprawiał (w rzeczywistości chodziło o onanizm). Wiele środowisk naukowych oskarżyło go o kłamstwo i nieautentyczność. Antropologia kultury po publikacji dzienników nie mogła już być taka sama.
Na rynku polskim dzienniki, opatrzone tytułem „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu”, w 2002 roku wydało „Wydawnictwo Literackie”. Jest to całość dzienników Bronisława Malinowskiego, które prowadził on przez 10 lat. Prawie 800 stron tekstu, przez który ciężko byłoby przebrnąć, gdyby nie komentarze i przypisy redaktor książki, Grażyny Kubicy. Na przykład dnia 14 grudnia 1917 roku pisze w nich profesor Malinowski: „Nie interesuje mnie praca. Przy tym deszcz gwałtowny; woda spływa przez namiot, robimy rynsztoki; namiot przepuszcza wodę. To wszystko mnie peszy; także pilapala [grzmot] wali i to daje mi na nerwy. Koło dwunastej przychodzą drjanie z Vilajlimy i Osapoli [wioski]. Gadam o krabach etc. Ciąży mi ten interview i nie idzie b. pomyślnie. Koło drugiej ordynuję lunch: jaja, kakao. - Myślę, o Paulu. - E.R.M. [przyszła żona] wciąż mi się przypomina. Myślę z pangiem [bólem] o cywilizacji: wiosłuję [rzeką] Yarra; czytając gazetę – szczegóły o Melbournee. Rano, srając, czytam głupstwa w gazecie z Melbournee. (...) wiosłuję nie bez funku [strachu], że nie znajdę wioski, że mielizna mnie odetnie, że „coś” wylizie z ciemności”. Co za fascynująca magia prywatnych skrótów!
Czytelnik jednak ma granice swojej wytrzymałości. „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” te granice sprawdza. Notatki w nim zamieszczone nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego, stąd są tak przejmująco autentyczne. Malinowski zmaga się w nich ze swoją słabością psychiczną i fizyczną. Jest człowiekiem dyscypliny i człowiekiem pracy. W dzienniku opisuje swój dzień, wydaje osąd moralny nad swoją osobą i pisze o planach na dzień następny. Zapisuje swoje postanowienia: „Nie czytaj powieści, o ile to nie jest konieczne”, „Staraj się nie zapominać myśli twórczych”, „Nie oddawaj się rozlazłości”. Jednego dnia jest w depresji, notuje brak inicjatywy i entuzjazmu, czasami śpiewa „całujże mnie w dupę”, by odstraszyć mulukwausi [latające wiedźmy], by po jakimś czasie stwierdzić „będę niewątpliwie „wybitnym uczonym polskim””. Z zapisek przebija rozdźwięk między snami o życiu „cywilizowanym” a tubylcami, co w latach 60. tak zbulwersowało uczonych. Oczekiwali oni, że myśli profesora Malinowskiego będą równie eleganckie, jak jego poglądy, głoszone na balach królewskich (na których rzeczywiście bywał)?
W 2001 roku antropologia kulturowa jako dyscyplina naukowa miała już zupełnie inną twarz. Dzisiaj zapiski znanego antropologa mogą być lekturą obowiązkową przed wyruszeniem w teren w celu zebrania materiału. Współczesne społeczeństwo, któremu codziennie serwuje się dawkę skandali na łamach brukowców, jest już uodpornione na sensacje, które może wyczytać w kilkusetstronicowym dziele. I (w tym wypadku) to dobrze! Można na spokojnie zając się warsztatem badawczym Malinowskiego.
W „Dzienniku” znajduje się notatka uczyniona w dniu, w którym Bronisław Malinowski po raz pierwszy zobaczył chaty we wsi trobriandzkiej, gdzie miał zamieszkać. Pisze: „Poczucie własności, że ja je opiszę czy „stworzę””. Zdawał sobie więc sprawę z tego, że pisząc o Trobriandczykach, stwarza ich dla świata zachodniego. Całe pokolenia antropologów wychowały się na jego monografiach. W pewnym sensie reporter, publikując swój materiał, podobnie powołuje do życia panią Bronisławę z Gliwic, małe miasteczko gdzieś na południu Polski czy litewską rodzinę spod Sejn. Każdego dnia tysiące dziennikarzy na łamach tysiąca gazet stwarzają całe społeczności. Podczas moich wypadów w tak zwany teren bardzo często spotykam się ludźmi, którzy pokazują mi wycinki z gazet, gdzie widnieje imię ich wnuczki, zdjęcie wsi, domu lub – o, niebo! - wywiad z nimi. Od tysiącleci słowo pisane zachowuje więc swoją moc. Z podobnych względów w niektórych kulturach, które zwykliśmy zwać tradycyjnymi, ludzie nie pozwalają, by robiono im zdjęcia. „To kradnie nasze dusze” - mówią.
Reporterzy również mogą być gabinetowi (w dzisiejszych czasach raczej hotelowi), a mogą, podobnie jak Malinowski, rozstawić namiot na środku wsi i próbować żyć życiem swoich rozmówców po to, by naprawdę zrozumieć. Co? Innych, siebie, życie... Malinowski otwarcie pisze o tym, że niektórych informatorów lubi, docenia wartość ich informacji, a inni są nudni i bezczelnie kłamią. Irytuje go czasami zwłaszcza Ginger, którego by „bił, ażby zdechł”. „Dziennik” jest pod tym względem fascynującym traktatem psychologicznym o człowieku, który na wiele miesięcy zostaje odizolowany od swojej kultury, języka, bliskich i trafia do innego świata. Jest tylko on i jego emocje. Malinowski w czasie badań nieustannie analizuje siebie, zadając pytania egzystencjalne. Ma dylematy podobne do tych, które miewają reporterzy, będący przez wiele tygodni czy miesięcy poza domem. Zastanawia się, czy chce osiąść, ożenić się i wreszcie założyć rodzinę. Przygląda się kobietom swojego życia i wyobraża, co by było, gdyby któraś z nich była z nim na Wyspach – czy byłby szczęśliwszy? W końcu dowiaduje się o śmierci matki i nie może jechać na pogrzeb, co jest dla niego ogromnym ciosem. Namacalnie każdego dnia czuje swoją samotność i obcość.
"Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” jest przejmującym w swojej autentyczności studium o człowieku, który ma pasję i ma też słabości. Próbuje rozwijać pierwsze i zwalczać drugie – za wszelką cenę. Myślę, że „Dziennik” może się okazać dobrą lekturą dla wielu reporterów, którzy nigdy w życiu nie przyznaliby się przed redakcyjnymi kolegami, że, pisząc swój tekst, płakali jak bobry, albo będąc w terenie, zanotowali w chwili wzruszenia „nad szklisto-zielonym morzem niebo wschodnie z poczynającym się cieniem nocy, na tym chmurki różowe”. Lektura może też być pomocna w zrozumieniu wielkich tego świata i natury ludzkiej. Jest to książka, którą nie tylko warto (prze)czytać, ale warto ją mieć.
Malinowski przestaje pisać dzienniki niedługo po śmierci matki i tuż przed tym, jak postanawia się ożenić z niejaką Elsie. Może znalazł sobie w niej powierniczkę, a może zwyczajnie przestał się poddawać ciągłej analizie i marzeniom o byciu nadczłowiekiem.
Ostanie zdanie dzienników? „Nie jestem naprawdę prawdziwym charakterem”.