Lektura dzienników przebiega zawsze specyficznie. W procesie odbioru mniejszą uwagę zwraca się zwykle na styl, przyjmując język codziennych zapisków jako – przede wszystkim – nośnik informacji, nie źródło estetycznych zachwytów. Liczy się za to doświadczenie, zbiór przeżyć, w których czytelnicy dostrzec mogą ślady własnych doznań. Po latach (a wielu twórców zezwala na upublicznianie dzienników dopiero po kilku dekadach od swojej śmierci) interesująco zapowiada się zwykle kwestia organizowania życia literackiego czy upamiętnienia międzyludzkich relacji. Dzienniki mogą być uzupełnieniem dalszoplanowych wiadomości o warsztacie pisania, wyrazem codziennych drobnych frustracji, dodatkiem do dzieła…
W zasadzie nie może dziwić, że dzienniki cieszą się popularnością- i że w Bibliotece Wykształciucha wydawnictwo MG powróciło do zapisków Leopolda Tyrmanda. Rzecz znana, klasyczna i dobra – a przy tym różniąca się od najczęściej spotykanych notatek znanych ludzi. Dziennik Tyrmanda już w tytule podaje datę: to utwór (mimo ciążenia ku literaturze użytkowej nie waham się przed tym właśnie określeniem) z 1954 roku, dla autora – możliwość dawania upustu potrzebie pisania.
Na cztery miesiące Tyrmand poświęcił się głównie pisaniu dziennika – to oznacza, że książka, która powstała, nie przypomina typowego diariusza. Rytm notatek w manifestacjach gatunku podporządkowany bywa przeważnie otoczeniu. Autorów dzienników pociąga to, co zewnętrzne i warte utrwalenia – na pisemne rozważania stanów ducha, ulotnych przemyśleń i chwilowych zadziwień z reguły nie ma czasu. Tyrmand ów czas znajduje – jego rozważania kierują się z jednej strony na absurdalne elementy peerelowskiej rzeczywistości, z drugiej natomiast – i ta moim zdaniem przeważa na przemyślenia Tyrmanda.
Zmienia się automatycznie ranga czynionych często notatek: to dochodzące do kilkunastu stron, sygnowane dziennymi datami, literackie – to znaczy bardzo dobrze opracowane od strony formalnej – zapiski. Kolejne fragmenty „Dziennika 1954” czyta się z przyjemnością. Tematy dotyczące wielkiej polityki mieszają się ze sprawami prywatnymi: Tyrmand opisuje na przykład kwestie dotyczące przerobionej koszuli. Być może to próba ucieczki od historii: „czytam zapisane kartki i mierzi mnie, jak dalece życie moje opanowane zostało przez politykę, epokę i ideologię”, dziennik ocenia jak efekt obsesji polemiki. Innym razem notuje „Ten dziennik jest namiastką twórczości”. To miejsce, w którym Tyrmand może nie tylko rozwijać kolejne pomysły, ale i teoretyzować na temat pisarstwa.
Dodatkiem do zapisków są roztrząsania sfery prywatnej – przede wszystkim związku z nastoletnią Bogną. Tyrmand zapewnia komentarz do bieżących zjawisk, analizę stosunków międzyludzkich, wrażenie prywatności, a miejscami i intymności. Jego dziennik pełen jest autotematycznych i metatekstowych wstawek – wszystko to sprawia, że grono odbiorców powiększa się. Inaczej niż w zwykłym diariuszu, u Tyrmanda liczy się język, kompozycja poszczególnych fragmentów: to dopracowane i literackie zapiski. Co ważne: autor nie szatkuje wiadomości, doprowadza przemyślenia do końca. Przeplata wątki (chwyt znany z powieści rozrywkowych sprawdza się tutaj jako czynnik dynamizujący książkę).
Lektura „Dziennika 1954” zapewnia przywołanie obrazu polskiego inteligenta w Warszawie, w czasach socrealizmu. Bez wątpienia to forma samoobrony, ucieczki przed ponurą codziennością i ograniczeniami swobody – ale Tyrmand proponuje sporo ponad to, zwraca uwagę na przyszłego i potencjalnego czytelnika, co odzwierciedla się w tekście i pozwala cieszyć się książką po latach.
Izabela Mikrut
Warszawa, ale przede wszystkim warszawka w latach 1946-1959. Któż znał ją lepiej od Leopolda Tyrmanda, pisarza, publicysty, jazzmana, kobieciarza...
Powieść skrojona po mistrzowsku. Wartka, choć kameralna akcja, błyskotliwe dialogi, barwne niejednoznaczne postacie. A wszystko rozgrywa się na tle malowniczego...