Manara – Dzień giewu. Afrykańskie przygody Giuseppe Bergmana
Widząc wydrukowane wielkimi literami na okładce nazwisko MANARA oraz lubieżnie wygiętą kobietę o ponętnych kształtach i kusej, na dodatek podwiniętej, sukience, spodziewamy się już tylko jednego – porządnego komiksu na pograniczu porno i erotyku. Ale wszystko to okazuje się zwyczajną kpiną z czytelnika. Autor bawi się z nami, naginając nie tylko konwencje komiksu erotycznego, ale komiksu jako takiego. Przez cały czas jesteśmy poddawani próbie wytrzymałości, a autor mierzy nasze przywiązanie do zasad, jakie rządzą tym gatunkiem.
„Skoro tak, nie jestem zainteresowana! Chcę się wydostać z tej historii”
Manara to uznany twórca wysublimowanych komiksów erotycznych. Dzięki kunsztowi rysowniczemu, a zarazem smakowi, w swoich pracach udaje mu się uniknąć banalnego porno. W zamian dostajemy piękne kobiety o wspaniałych kształtach, pokazane w tak wielu pozach i wygięciach, że nie sposób ich wszystkich zapamiętać. I oczywiście w „Dniu gniewu” mamy prawo oczekiwać czegoś podobnego. Jednakże komiks ten jest – jak mówi sam tytuł – prawdziwym dniem gniewu autora na formę komiksową, na ograniczenia, jakie ona narzuca twórcy, na małą objętość kadrów, na konwencję, która rządzi gatunkiem.
Początkowo napalonemu czytelnikowi wydaje się, że wszystko podąża w odpowiednim kierunku – główna bohaterka traci coraz więcej ubrań, by zostać w końcu w samych pończochach. Jednak później już nic nie jest tak, jak powinno. Fabuła burzy się, popadając w kompletną paranoję, a nagości zobaczymy najwyżej tyle, co w polskim filmie z lat osiemdziesiątych. Autor nie ma najmniejszych skrupułów, by ingerować osobiście w akcję komiksu: wplata swoje dygresje, wkurza się na nieposłusznych bohaterów, zmienia ich wygląd, płeć, kształt, przenosi z miejsca na miejsce, kompletnie nie przejmując się linearnym ciągiem historii, czasem i przestrzenią i jakimikolwiek zasadami rządzącymi nie tyle nawet komiksem, ile fabułą opowieści w ogóle. Robi wszystko, by jeszcze bardziej zburzyć formę historii. Oczywiście Manara nie ogranicza się tylko do kpiny z samego komiksu erotycznego. Ciągle gra z czytelnikiem. Szydzi z naszego przywiązania do schematów, do „dobrych” i „złych” bohaterów, do fabuły, do opowiadanej historii, od której oczekujemy dobrego zakończenia, i tak naprawdę żadne inne nas wystarczająco nie zadowoli. Autor nieustannie, praktycznie na każdej planszy, wybija nas z rytmu opowieści licznymi wtrąceniami, przerwami w akcji, zmianami i przeinaczeniami. Niejednokrotnie, niewiadomo skąd, pojawiają się nowe postacie, a i główni bohaterowie cały czas buntują się przeciwko reżyserowi, który wplątał ich w tę dziwną historię.
„Zapanować nad lubieżnością tej szmaty! Zdusić rozwiązłość tych nędzników”
Swoimi zabiegami Manara nie tylko kpi z czytelnika, który musi mieć naprawdę wiele samozaparcia, by dotrwać do końca komiksu. On naśmiewa się także z siebie samego. Rysuje piękne, ponętne kobiety, następnie pokazuje je w pięciu różnych stylach powodując, że tracą wszystko ze swojej erotyczności. Odsłania „zaplecze” komiksu erotycznego, jego warsztat i chwyty, bez których gatunek ten nie istnieje: kształty muszą być zawsze okrągłe, a twarze z grymasem rozkoszy na twarzy. Wystarczy trochę zmienić styl, konwencję i cały komiks obraca się w żart. Bawi się on również twarzami modelek. Jak wiadomo główna bohaterka po prostu musi być piękna, bo co to byłby za komiks erotyczny… I Manara w jednym pasku przedstawia nam tyle wariantów twarzy głównej bohaterki, że tracimy w momencie ochotę na wszelkie igraszki erotyczne, a pierwszą reakcją jest rzucenie komiksem o najbliższą ścianę. Oczywiście nie dlatego, że jest tak kiepski, ale dlatego, że autor bezczelnie odsłania nasze słabości, nasze przywiązanie do znanej formy i zakodowane w głowie schematy.
Wiecie, jaki jest najlepszy przepis na narysowanie kogoś złego? Należy zrobić zarys postaci, wybrać odpowiednie oczy, usta, nos (w tym miejscu autor prezentuje nam kilkanaście egzemplarzy różnorakich nosów, par oczu i ust, a raczej otworów gębowych, bo tak właśnie wyglądają – w końcu to ma być zła postać). Następnie odpowiednio to skomponować wedle uznania (tu także otrzymujemy kilka wariacji złego bohatera), a całość „zamiast sercem czy duszą wypełniamy kupą. Wielki typ wypełniony kupą!”. Toż to genialny przepis na złego bohatera. Od teraz wszyscy już wiemy, co ma w sobie zły bohater komiksowy. Po prostu kupę!!!
„Jesteśmy tu bo tak jest napisane w scenariuszu”
„Dzień gniewu” to „komiks-worek”, do którego autor wrzuca wszystkie elementy konieczne do zrobienia dobrego komiksu z zabarwieniem erotycznym: główni bohaterowi zaplątani w tajemniczą intrygę, wartka akcja, piękne kobiety, przystojni mężczyźni, źli bohaterowie, okoliczności przyrody, nieoczekiwane zmiany akcji, sceny łóżkowe, zdrady, do tego jeszcze odpowiedni styl. Następnie wszystko to miesza bez żadnego ładu i porządku. Jednocześnie przy tworzeniu tej mieszanki odsłania kulisy tworzenia komiksu. Nagle bohaterowi mają świadomość, że są tylko częścią opowieści autora, a ich poczynania są zdeterminowane przez scenariusz, natomiast kolejne niewyjaśnione wypadki to efekt kaprysu twórcy. Tylko z początku próbują się oni buntować, wiedząc jednak, że taki bunt do niczego nie prowadzi, bo przecież zaraz mogą zostać wymazani lub przerysowani w coś innego (och biedny Bergman). W rezultacie, chcąc nie chcąc, przyjmują oni warunki, na jakich został stworzony ten świat, nawet jeżeli są tylko zabawkami w rękach twórcy, który jawi się niczym Bóg.
„Jak to moja rola się skończyła? Zaraz wywrócę tę całą kretyńską historię do góry nogami!”
Już wspomniałem, że autor naśmiewa się z komiksu, wszelkich praw rządzących twórczością oraz z form, które ją zniewalają. Z autorów, którzy muszą pisać tak, jak oczekują tego czytelnicy, o ile chcą coś zarobić. No i z czytelników, którzy myśląc schematami, odrzucają dzieła, które próbują ich z nich wyrwać. Jednakże na „Dzień gniewu” można popatrzeć jeszcze szerzej. Manara kpi sobie ludzi i z życia, które jest przecież „tylko przechodnim półcieniem, nędznym aktorem, który swoją rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie w nicość przepada – powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nieznaczącą”, i w istocie taki jest ten komiks. I nie sposób nie zgodzić się z ostatnią sentencją, która jest dobrym podsumowaniem całej opowieści i jednocześnie losu człowieka: „dokąd idziemy? Nie wiem…, ale ile przy tym robimy hałasu!”.
Mistyczne marzenie podążające śladem buddyjskich mnichów z Nepalu. Nieokiełznany western o słodko-gorzkim posmaku.Od dalekich Himalajów po rozległy...
Stajecie się miłością. Kiedy oddajecie się pieszczotom, stajecie się pieszczotami podczas pocałunku, stajecie się pocałunkiem, samą istotą miłosnego zjednoczenia...