Przepełnia mnie ogromne, intelektualne uznanie, duchowy podziw oraz estetyczny zachwyt dla tego, co nazwać można ogólnie "tradycją buddyjską". Przy takiej aprobacie niezwykle poruszające wydają się coraz to nowe publikacje czerpiące z danej tradycji. Niestety poruszenie to nie ma już nic wspólnego z zachwytami i uznaniem. Jest to raczej głęboki bunt, chęć wykrzyknięcia "to nie tak!".
Książka Amy Schmidt dotyczy osoby świeckiej nauczycielki dharmy (ścieżki buddyjskiego rozwoju duchowego), Dipy Ma. Pisana jest bez krzty literackiego kunsztu, przypomina worek, do którego powrzucano wszystko, co tylko się dało: biografię Dipy Ma, wspomnienia i anegdoty jej uczniów i ludzi, którzy ja spotkali, fragmenty wykładów i opis praktyk. Całość dopełnia kilka zdjęć i wywołuje wrażenie ciężkostrawnego bigosu (przy czym nie ma tu świadomej konstrukcji gatunkowej tzw. bigosu literackiego). Razi to, że do pisania książek o dharmie (lub o nauczycielach dharmy) wciąż zabierają się osoby pozbawione talentów pisarskich. Czyżby po generacji beatników buddyzm skazany był na estetyczny rynsztok? Oglądając wschodnie tanki (coś pomiędzy malowidłem a tkanym materiałem) uderza szczegółowość, pieczołowitość przedstawień buddów, dakiń i strażników dharmy. Dlaczego podobny smak i kunszt nie miał by cechować buddyjskiej literatury? Być może to piękno zależy od bliskości prawdziwego przekazu?
Uważny czytelnik, obeznany w myśli buddysjskiej, dostrzeże zapewne, że sporo publikacji na ten temat to tłumaczenia książek zachodnich autorów (by uniknąć wyrażenia "pisarzy"). Często ich rozumienie jest interpretacją, nieraz bardzo swobodną, tego, co usłyszeli od nauczycieli. Powtarzając cudze słowa umieszczają je w kontekście, który miałby pogłębić zrozumienie, i być może takie złudne wrażenie sprawia, w istocie zaciemnia pierwotny obraz, wypacza nauki. Spróbujmy zobrazować to stwierdzenie przez konkretny przykład. Podstawą praktyki buddyjskiej, której wagę podkreślała oczywiście także Dipa Ma, jest BRAK PRZYWIĄZANIA, ponieważ przywiązanie stanowi źródło cierpienia. Tymczasem autorka książki przyznaje:
"W praktyce powierzam swe serce opiece Dipy Ma. Na jednym poziomie robię to dzięki posiadaniu w domu i w biurze różnych jej zdjęć; na ołtarzu, na biurku, na wygaszaczu ekranu w komputerze i na lodówce. W ten sposób Dipa Ma jest zawsze obecna i mogę się z nią łączyć. Na głębszym poziomie powierzam jej swe serce, pamiętając o niesamowitym cieple, jakim otaczała swych uczniów" (s. 153-154).
Ta swoista ikoniczność jest - niestety - powszechną cechą "zachodniego buddyzmu" (najbardziej widoczną chyba w linii Karma Kagyu, gdzie praktykuje się szczególne oddanie nauczycielowi poprzez tzw. guru-jogę). Paradoksalnie, tak rozumiana, jest zupełnie niebuddyjska, stoi w sprzeczności z naukami podstawowymi. Wydaje się, że wynika to z lgnięcia zachodnich umysłów ku nowym mesjaszom, przerzucania odpowiedzialności i tak dalej. Zmienia się obiekt wierzeń, ale nie sama struktura, głęboko judeochrześcijańskia. Naturalnie postać Dipy Ma, nawet ukazana przez książkę Amy Schmidt, może inspirować i warto trochę się o niej dowiedzieć. Nie ma jednak potrzeby wynoszenia jej na ołtarze. Wierzę, że sama byłaby temu przeciwna.