Recenzja książki: Czwarte niebo

Recenzuje: mrowka

Na początek cytat z czwartej strony okładki. Wypowiedź Sieniewicza, która miała posłużyć celom promocyjnym: „Mam już dość wielkiego bezzębnego cynizmu, w którym sam uczestniczę z rozdziawioną gębą (…). Ta książka powstała ze złości (…)”. Jednak złość zaślepia i nie pozwala trzeźwo ocenić własnej twórczości. Jeśli by jednak przytaknąć stwierdzeniu, że najlepsze teksty powstają z miłości bądź nienawiści, to nienawiść Sieniewicza była niezwykle słabej próby. Cały ten akapit składa się z truizmów. Posłużę się więc jeszcze jednym: powiadają, że miłość jest ślepa. Analogicznie – złość czy nienawiść Sieniewicza musiała być głucha.

 

Zdaję sobie sprawę z tego, że atakuję dzieło uznane przez krytyków za wybitne. Opatrzone etykietką najlepszej reprezentacji literatury zaangażowanej. Książkę, której autor okrzyknięty został jednym z najwybitniejszych pisarzy roczników lat 70. Ale w końcu od kogo wymagać, jeśli nie od „najlepszych”?

Zacznijmy od warsztatu i domniemanej wady literackiego słuchu Sieniewicza. Niezależnie od przeznaczenia książki, język powieści powinien być warstwą podlegającą szczególnej uwadze. Tymczasem Sieniewicz sprawia wrażenie, jakby nie słyszał własnego tekstu. Fonetycznie „Czwarte niebo” jest zupełnie nieudane. Warstwa brzmieniowa zatrzymuje na sobie uwagę czytających (do tego stopnia, że razi w bezgłośnej lekturze) – niestety nie jest to efekt zamierzony. Błędy i niedopatrzenia są w tym wypadku jawnym lekceważeniem czytelników i prezentowaniem niesprawności warsztatowej oraz kompletnego braku wyczucia brzmień. Przytoczę jeden akapit na potwierdzenie tych słów. Jest to jednocześnie pierwszy akapit powieści – czyli fragment, który powinien przyciągać uwagę i zachęcać do dalszej lektury. Ten fonetycznie jest obrzydliwy, odrzuca: „Zdarzały się czasami chwile, których Zygmunt Drzeźniak nie mógł zdzierżyć! Nudne do granic zmysłów – zwłaszcza w niedzielne popołudnia – zjawiały się znienacka w kamienicach starego Zatorza”.

 

Zastanawiam się, czy konieczna jest tu iście jakobsonowska analiza instrumentacji głoskowych i aliteracji, czy poprzestać na zacytowaniu. Elementów powieści świadczących przeciwko autorowi nie zabraknie. Dziwi ta nieudolność czy niesprawność lingwistyczna pisarza w zestawieniu z fonetycznym zapisywaniem wyrazów i fraz obcojęzycznych (chociaż przy „drynczku” Sieniewicz przesadził). Przepis na metaforykę i porównania, jakimi ponad miarę okrasza Sieniewicz swoją powieść, jest prosty. Wystarczy wziąć dwa sprzeczne ze sobą pojęcia bądź obszary konotacyjne i połączyć je czasownikiem niekoniecznie pasującym do całości („czas wydrążał oczodoły godzin”) lub do standardowego obrazka dopisać nieszablonowe uzupełnienie („lokatorzy otwierali szeroko okna, wygrzewając w słońcu kości chudych i tłustych wspomnień”). Kiedy z takiej materii składają się kolejne strony i quasi-rozdziały powieści, całość staje się do bólu przewidywalna i – co tu dużo mówić – po prostu kiczowata. Doprawdy nie wiem, czy Sieniewicz, faszerując kolejne zdania niestrawnymi przenośniami próbuje uzyskać efekt poetyckości, czy też może ukryć bezlitośnie obnażającą się miałkość tekstu. Nie muszę chyba dodawać, że przesada nie działa na korzyść autora… Ku tej pierwszej wersji kierowałaby nas teoria niebologii, stworzona przez bohatera, gdyby nie brak jej uzasadnienia. Podobnie rzecz ma się z porównaniami („zafajdane majtki leżały daleko, odrzucone aż pod okno niczym odcięty od ciała embrion”).

 

Jak można obrzucić coś „wstrętnym spojrzeniem”? Jak ustosunkować się do „mętnego krajobrazu”? Tu nie pomoże nawet „parasol przygaszonych gwiazd” i „trupy iluzji”. To już nie jest na granicy kiczu. To kicz w najczystszej postaci. Oddalone porównania, przytępiałe metafory i nietrafione epitety – oto krótka charakterystyka stylu. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do błędów – niezgrabne powtórzenia, wykorzystywanie słów o tym samym rdzeniu słowotwórczym (bez względu na zbieżność bądź rozbieżność etymologiczną) to przecież błędy stylistyczne, wyłapywane już w szkolnych wypracowaniach i taktowane jako wyraz niezdarności językowej. Ale może Sieniewicz nie miał dobrych nauczycieli języka polskiego, brak słuchu, rzecz jasna, nie może mu pomóc w eliminowaniu podobnych niedociągnięć. Fonetycznej niespójności towarzyszy też rozchwianie perspektywy. Jeszcze jeden zarzut w stosunku do stylu, a raczej do narratorskich pseudoumiejętności Sieniewicza. Autor ma wyraźne problemy z klasyfikowaniem uczuć i emocji bohaterów. Zdradza to choćby komentowanie wypowiedzi postaci. Sieniewicz stara się zmieniać określenia w partiach dialogowych. Zamiar chwalebny, realizacja… cóż, realizacja od idei różni się boleśnie. Udane rozmowy natychmiast psują narratorskie wstawki. Warto byłoby czasem zrezygnować z komentarza, poluzować sztywną kanwę relacji z rozmowy. Wyszukiwanie coraz wymyślniejszych określeń nie wychodzi Sieniewiczowi na dobre (raz Rubin przymyka uspokajająco oczy w nieuzasadnionym momencie, następnie jego gest parodiuje – dlaczego? – Zygmunt. Kiedy jeden bohater zagadnie, drugi natychmiast spieszy mu z odpowiedzią. Jakby mało inteligentny czytelnik gubił się przy pierwszej ripoście. Długo trzeba by szukać lepszego sposobu na uwypuklenie nieumiejętności narracyjnych. Jeśli autor nie potrafi oddać emocji w słowach bohaterów, nie nadrobi tego w podsuwaniu odbiorcy gotowych rozwiązań. Uporczywe trzymanie się w jednym dialogu nomenklatury militarnej też nie wychodzi Sieniewiczowi na dobre (bohaterowie kolejno strzelają, wypalają, załadowują, repetują… żal patrzeć). Swoją drogą, Bogu dzięki, że Sieniewicz rymować nieudolnie próbuje od czasu do czasu i niezbyt często… Dwuwiersz „dres mam lekko ujebany / ktoś dziś będzie pałowany” czy uporczywe trzymanie się złudnego pseudorymu „silny – winny” nie zachęca do kontynuowania tego kierunku twórczości. Twórczości przez wielkie TFU. Po tym wszystkim sprawa treści wydaje się naprawdę zagadnieniem drugorzędnym. „Drzeźniak zdychał z nudy” – głosi jedna z fraz powieści. A razem z Drzeźniakiem zdychali z nudy czytelnicy, chciałoby się dodać. Bohater mieszka w ogarniętym marazmem Olsztynie. W wyniku lenistwa i kłótni z przełożonym traci pracę, staje się przedstawicielem rzeszy bezrobotnych. W mieście swoją fabrykę – firmę zakłada niejaki Bela-Belowski, prezes „Belzekomu”. Aluzja do Belzebuba, poza nazwą powraca też w domniemanych orgiach piwnicowych. Dalekie echa balu u Wolanda nie dodają powieści Sieniewicza erudycyjności. Casting na pracownice firmy – jedyna scena, warta uwagi – jest połączeniem turpizmu i rozrachunku z programami typu reality shows (rijaliti szoł, napisałby Sieniewicz). Oprócz marazmu i bezrobocia Zygmunt Drzeźniak musi walczyć ze swoim alter ego, Północnym. Ponieważ wszystko z góry skazuje się na niepowodzenie, fabryka wylatuje w powietrze, Drzeźniak nie potrafi policzyć się z prześladowcą.

 

„Zaangażowanie” jak sprytny termin reklamowy nie ma swojego odniesienia w tekście. Bo czy można uznać za zaangażowaną literaturę, która tylko rejestruje (jednostronnie oświetlając) rzeczywistość i nie niesie przy tym żadnych prób rozwiązania istniejącego stanu rzeczy? Powieść jest beznadziejnie płaska, przy wszystkich niedoróbkach i błędach aż śmieszne wydaje się porównywanie jej do Gombrowicza czy Bułhakowa. Jeśli nawet jakiekolwiek motywy (poza wspomnianym balem u Wolanda) z „Mistrza i Małgorzaty” przeniknęły do „Czwartego nieba”, to jest ich tyle, ile Kochanowskiego w Bułhakowie. Gombrowicz powraca w bezpośrednich „nawiązaniach” (czyli: w używaniu słowa „Gombrowicz”) i w chwilach wpadania w formy, dorabiania bohaterom gęby. I na tym koniec. Powieść przereklamowana, nagłośniona – żeby z niczego zrobić „coś” uruchomiona została cała machina promocyjno-krytyczna. Niestety, nadmiarem komentarzy nie da się nadrobić braków literackich.

Kup książkę Czwarte niebo

Sprawdzam ceny dla ciebie ...

Zobacz także

Zobacz opinie o książce Czwarte niebo
Książka
Czwarte niebo
Sieniewicz Mariusz
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje
Reklamy