Agata i Henryk - ona mieszka w Polsce, on w Kanadzie. Dzieląc czas pomiędzy inne obowiązki i znajdując go rzadko dla siebie, tym bardziej cieszyli się z tych krótkich chwil, które spędzali razem. Gdy wreszcie postanowili kupić wspólne mieszkanie, by móc spędzać ze sobą każdą wolną chwilę bez potrzeby przemieszczania się między kontynentami okazało się, że Henryk jest śmiertelnie chory – glejak wielopostaciowy, nowotwór o najwyższym stopniu złośliwości. Początkowo lekarze dawali mu dwa lata życia, stopniowo ograniczając się do kilku miesięcy. Ćwiczenia z utraty są zapisem rocznej walki z chorobą, swego rodzaju dziennikiem pełnym miłości, odwagi, wytrwałości, ale czasami także zwątpienia i rezygnacji.
Tak, i tu zaczynają się schody, bo mam naprawdę bardzo mieszane uczucia co do tej książki, dawno nie byłam tak rozbita. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że to bardzo ciężki temat, że to książka mówiąca o chorobie, o śmierci, o utracie ukochanej osoby, w związku z czym czuję, że powinnam powstrzymać się od krytyki, ale z drugiej strony skoro ktoś już w ten sposób uzewnętrznia swoje uczucia, to chyba nie tylko po to, żeby zyskać same pochwały. Mój główny zarzut dotyczy podkreślania przez bohaterkę tego, że zarówno ona, jak i jej mąż są ludźmi słowa, co chyba samo przez się czyni ich ludźmi bardzo inteligentnymi, o różnorodnych zainteresowaniach. Wiem, że z pewnością nie taki był zamiar pisarki, ale w moim odczuciu to podkreślanie wyglądało tak, jakby strasznie dziwną rzeczą było to, że coś tak przyziemnego jak rak może dotknąć „takich” ludzi, bo przecież ich to nie powinno spotkać, choćby z powodu ich zasług, bo przecież choroby powinny dotykać ludzi z niższych sfer. Druga rzecz tyczy się ich pierwszego ślubu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że będąc żoną Henryka, Tuszyńska miała o wiele większe prawa i przede wszystkim lepszy dostęp do wiedzy o postępie jego choroby niż jako konkubina, ale kiedy czytałam, że umierającego, ledwie mogącego się ruszać mężczyznę prowadzi się do ołtarza, nie miałam ochoty czytać dalej książki.
Mimo to dziennik ma też wiele zalet i podziwiam autorkę za to, że podołała ciężkiemu zadaniu, za to, że nie poddała się w tych momentach zwątpienia, że trwała przy mężu do samego końca. Zawsze mnie zastanawia, skąd się w ludziach bierze tyle siły, żeby walczyć, gdy wszyscy mówią, że nie ma już o co. Że kochała go nawet gdy okazało się, że ich wspólne życie niedługo się skończy i że nie będzie wcale takie kolorowe jak sobie to wyobrażali, że rozumiała jego pretensje, umiała odpowiednio reagować na agresję kierowaną w jej stronę, którą powodowały zmiany w mózgu męża. Z pewnością nie chciałabym się znaleźć na jej miejscu, choć wiem, że kiedyś mogę.
Agata Tuszyńska wychowała się w tradycyjnym polskim domu, gdzie strojono choinkę i łamano się świątecznym opłatkiem. Była już dorosła, kiedy dopuszczono...
Latem 2010 roku Mary Ellen Tyrmand, wdowa po Leopoldzie Tyrmandzie, zajrzała do dziewiętnastowiecznej japońskiej komody w swoim nowojorskim mieszkaniu...