Horror może być straszny lub krwawy. Może też łączyć obydwie cechy, potęgując w ten sposób efekt przerażenia. Jest to wyznacznik dobrego twórcy, gorszy powinien skupić się na rozwinięciu jednego z tych aspektów, ponieważ w innym wypadku zaczyna się plątać, przez co wpada w bełkot i śmieszność, a na jego szyi zaciska się pętla literackiej porażki. Tak ma się sprawa z Jakubem Ćwiekiem i powieścią „Ciemność płonie”.
Już sam tytuł nosi znamiona dysonansu. Trudno mi to wytłumaczyć, ale nawet po przeczytaniu książki mam problem z umiejscowieniem zjawiska płonącej ciemności. Niby Ćwiek dwoi się i troi, aby przekonywająco zaprezentować czytelnikowi swoją wizję, ale do mnie ona nie trafia. Za każdym razem, gdy pojawiał się opis parzącego mroku, głowiłem się, jak to w ogóle jest możliwe. Oczywiście zjawisk paranormalnych nie regulują znane wszystkim prawa fizyki, ale nie potrafiłem ich odrzucić, przez co raz na jakiś czas w głowie rozbrzmiewał mi nieprzyjemny dźwięk sygnalizujący, że oto mam do czynienia z pomysłem, który ma błędy w samym założeniu. Jak to powiedział Łukasz Orbitowski na jednym z paneli dyskusyjnych (bodajże w trakcie tegorocznego Pyrkonu), lepiej brzmiałaby „Ciemność skwierczy”. Zgadzam się z tą sugestią, znacznie trafniej oddaje istotę zjawiska opisywanego przez Ćwieka. Problem tylko w tym, że brzmi śmiesznie, ale z dwojga złego lepiej, gdy uśmiech wywołuje tytuł niż pomysł.
Mógłbym przymknąć oko na ten irytujący szczegół, ale w „Ciemności płonie” nie ma elementu, który mógłby go przysłonić. Z założenia miała ta powieść być horrorem i zgodnie ze standardami definicyjnymi nim jest, ale nie zanotowałem żadnego strasznego fragmentu (chyba, że pod względem stylistycznym), a mocnych scen pojawia się jak na lekarstwo. Strona fabularna prosi o dobicie. Wygląda to tak, jakby Ćwiek na początku miał jakiś pomysł na tę opowieść, ale z czasem gdzieś go zgubił i nie potrafił odnaleźć aż do końca. Za jedyny plus policzyć mogę wiernie oddane realia dworca w Katowicach – reszta to porażka. Bohaterów jest za dużo, a powieść zbyt krótka na to, aby można ich właściwie zaprezentować, przez co narracja skacze jak pasikonik po udarze słonecznym. Mało tego, w kilku fragmentach Ćwiek rozpoczyna wątki i później sam nie wie co z nimi zrobić.
Największym mankamentem „Ciemności płonie” jest nadmiar niedopowiedzeń. Zazwyczaj nie mam nic przeciwko, ale w tej książce ich stężenie na centymetr kwadratowy druku aż przerażało. Zrozumiałbym, gdyby autor nie wytłumaczył kwestii pobocznych, ale brak wyjaśnienia istoty Ciemności, a także swobodne szafowanie jej prawami, powoduje irytację do potęgi n-tej. Gdyby treść była ciekawsza, to może i przegryzłbym to i połknął, lecz wobec rozczarowującej zawartości, liczyłem przynajmniej na intrygujące rozwiązanie akcji. Niestety, nie doczekałem się, przez co odradzam czytanie tej książki.
Skoro tak narzekam i utyskuję na „Ciemność płonie”, to czemu po nią sięgnąłem? Przede wszystkim dlatego, że jako fan gatunku poszukuję wśród polskich horrorów czegoś wartego uwagi, godnego polecenia innym. Ćwiek przyjemnie mnie zaskoczył w przypadku „Liżąc ostrze”, więc liczyłem, że sprawdzi się i tym razem. Niestety, „Ciemność płonie” to całkowita porażka, zarówno pod kątem „horrorowym”, jak i literackim. Mam takie wrażenie, jakby Jakub Ćwiek jeszcze nie zakończył procesu szukania siebie, swojego odłamu beletrystyki, w którym poczuje się na tyle dobrze, że zacznie pisać warte uwagi opowieści. Życzę mu tego z całego serca, bowiem w innym wypadku czytelnicy szybko zapomną jego imię.
Przyznaj, spodziewasz się baśni "Miasto Grimm" – ponura, spowita obłokami tłustej czerni metropolia to miejsce, gdzie o sprawiedliwość równie trudno...
Czasami jedynym wyjściem jest opowieść... Nagła śmierć głowy jednej z rodzin mafijnych oznacza zerwanie paktu. Grimm City grozi wojna totalna. W obliczu...