Remigiusz Mróz wszedł na grząski teren. Mistrz literatury sensacyjnej, król kryminału, najczęściej czytany pisarz ostatnich lat, autor bestsellerów postanowił zaatakować SF.
Zaczął doskonale.
Gdzieś w Kosmosie dryfuje stacja kosmiczna, na niej uśpieni na sto lat ludzie. Niestety, coś poszło nie tak (jakże by inaczej) i stuletni sen zostaje przerwany. Budzi się dwóch bohaterów – Hakon Lindberg i Dija Udin Alhassan. Statek kosmiczny dryfuje nadal w przestworzach, pozornie wszystko jest w porządku, astronautów otacza kosmiczna noc, cisza i to niezwykłe poczucie zawieszenia, znane nam z powieści Lema. Jest jednak coś jeszcze. Trupy zmasakrowanych członków załogi. Ich stan wskazuje na to, że zostali zabici tuż przed tym, gdy Lindberg przedwcześnie otworzył oczy.
W kierunku Accipitera rusza inny pojazd z misją ni to ratunkową, ni to zwiadowczą. Jednak aby do niego dotarł, potrzeba pięćdziesięciu ziemskich lat. Powrót z Accipitera to kolejne półwiecze. Kto się odważy zapomnieć o swoich bliskich i poświęcić wiek z życia na misję ratunkową? Co się właściwie stało, a – co ważniejsze – co się jeszcze może stać? Oczywiście, wiadomo – najgorsze.
Czytelników wychowanych na Lemie i – co więcej – na „Odysei Kosmicznej" Stanleya Kubricka czy na tetralogii „Obcy", może zaskoczyć to, że bohaterowie Chóru... są bardzo odmienni od znanych im postaci. Brak im tej specyficznej szlachetności, która cechowała Bowmana, są dosadni w wypowiedziach i w myślach. A może nie oni są dosadni, ale narrator mało wyrafinowany? Przyjrzyjmy się bliżej temu problemowi.
Co i rusz wypowiedzi bohaterów narrator okrasza podsumowaniem, będącym synonimem czasownika „mówić”. Wszak jeśli bohater coś powiedział, nie trzeba nam tego nadmiernie często podpowiadać, używając wymiennie słów: powiedział, dodał, monologował, skwitował. Narrator ma tu do dyspozycji szereg innych zabiegów, które pozwolą mu stworzyć odpowiedni nastrój, skierować uwagę czytelnika w pożądanym kierunku, a nawet stworzyć kontrapunkt do wypowiedzi. Rezygnacja z nich spłaszcza dialogi – a szkoda. Kolejno pojawia się tendencja do wielokrotnego znakowania mówiących. Wszak jeśli dialog toczy się pomiędzy dwiema, trzeba osobami, nie ma konieczności każdorazowo określać, która fraza pochodzi od kogo. Czytelnik nadąża za osobami dramatu. Doskonale byłoby, gdyby sam styl wypowiedzi był tak zróżnicowany, że znakowanie mówiącego byłoby zupełnie niepotrzebne. I na koniec. Formy: Skandynaw (Skandynaw nie odpowiedział), czy muzułmanin (zauważył muzułmanin) są tak suche, że trudno je ominąć wzrokiem. A szkoda. Bije je na głowę tylko często używane określenie „załoganci”.
Nie mam pretensji o nadmiar terminologii, nazwijmy ją: kosmicznej, nie mam pretensji o skomplikowane imiona i nazwiska bohaterów. Można się do tego przyzwyczaić. W końcu Kosmos to nie polska ulica, nie wszystko musi być tu od razu zrozumiałe. Niepokoi mnie jednak brak jakiejś niedookreślonej szlachetności w tej historii. Nawet, jeśli bohaterowie walczą o życie, powinni walczyć z większym wdziękiem, jak rycerze Kosmosu. Tymczasem to nawet nie giermkowie, może jakaś ostatnia szarża zbieraniny około-rycerskiej. Niesympatyczna i pozbawiona stylu, podobnie jak narrator. Wątpliwości dotyczące prawdopodobieństwa zdarzeń można pominąć. Tu powinni się wypowiedzieć specjaliści. Ja poprzestanę na smutnym braku poczucia zagrożenia w zamkniętej kosmicznej przestrzeni. Zostaje sceneria, a to trochę zbyt mało. Efekt – ani mnie ta historia nie rozbawiła, ani nie wzruszyła.
Chór zapomnianych głosów – swoją drogą: świetny, enigmatyczny tytuł, gratulacje dla autora i wydawcy – kończy się zapowiedzią kolejnego tomu przygód Hakona i Dija Udina. Zapewne do niego zajrzę, jednak na razie nie postawię Chóru... obok książek Lema.
Chłopak, który zaginął kilkanaście lat temu na wakacjach w Egipcie, odnajduje się na jednym z warszawskich osiedli. Posługuje się innym imieniem...
Gdzie jest Wiktor Forst? To pytanie zadają sobie zakopiańscy śledczy, gdy topniejący w Tatrach śnieg odsłania makabryczny widok na zboczach Giewontu...