Fascynujące, jak to przypadki, zbiegi okoliczności i sytuacje plotą warkocz naszego losu.
Poczułem się jak robak. Co nie zmartwiło mnie wcale, wreszcie jakiś istotny powód, pomyślałem, żeby go zalać.
Nie o każdej książce jest łatwo mówić czy pisać. Owszem, można wziąć pod solidną lupę fabułę i analizować, a może tylko zwyczajnie opowiadać ją aż iskry polecą. Można też potraktować tekst statystyką, podać ile ma kropek, rzeczowników, akapitów zaczynających się na A. To nie jest tyle trudne co zwyczajnie żmudne. Niełatwo zaś w przypadku takim jak ten, rzec coś wyjątkowo trafnego o użytym języku. To znaczy jakieś coś można powiedzieć, ale temu cosiowi będzie bardzo, bardzo daleko do wszystkiego. Tak, nie wiadomo jak, jasno i przejrzyście opisać język autora, który jasny i przejrzysty nie jest, który jest zagmatwany i męczący, niejasny i nieprzejrzysty jak przeciętna kranówka. Wydaje mi się, że o wiele prościej i łatwiej, dla wszystkich zainteresowanych stron, jest przeczytać kilkustronicowy fragment powieści, i tak, namacalnie, w akcie osobistego doświadczenia poznać niuanse stylu, języka, formy Janusza Rudnickiego.
I tak odbijalibyśmy sobie tego ten ping-pong na twardym stole konwersacji, gdyby się Słupnik nie spieszył.
Pisarze często w gruncie rzeczy piszą dla siebie. Reżyserzy kręcą filmy dla siebie. Malarze malują dla siebie, aż farby brudzą im ciała i ubrania. Pisarze wylewają z siebie myśli, które wsiąkają w kartki papieru i takie, suche, a przynajmniej podeschnięte dają się już czytać przez innych. Takie wrażenie mam też po lekturze tej powieści, że autor napisał ją głównie dla siebie i dla tych - trudno wyobrażać sobie, że licznych - co odbierają i nadają na podobnych falach.
Czyż może być pozornie prostsza historia?! On wraca do kraju, krainy dziecięcych radości i smutków, do ziemi ojczystej, do bloku rodzinnego, mieszkania w wielkiej płycie wydrążonego. Nie ten klucz jednak i wymagana jest pomoc ślusarza. Nie ta uwaga i drzwi zatrzaskują się przed nosem. Nie ta spostrzegawczość i już nie ten co kiedyś węch, wyczulony na cząsteczki gazu zmieszane z blokowym powietrzem. Bach! - i bloku nie ma, osiada w ziemi, dosłownie zapada się w ziemię i w ruinę. Cudowne ocalenie, cudowne spotkania, cudowny powrót na niemiecką ziemię, drugą ojczyznę. I wiele innych niezwykłych zdarzeń, tułaczki, tęsknoty, szoków nie tylko kulturowych. I zamykający ten magiczny krąg powrót do kraju do którego się już raz było wróciło.
Można by tak streszczać książkę mniej lub bardziej szczegółowo, szybko i zwięźle, lub powoli i rozwlekle. Zamknąć treść w paru zdaniach, jak w solidnym, wzmocnionym worku na śmieci. Ale przecież takie patrzenie na tę powieść wiele w gruncie rzeczy o niej nie mówi. Nie oddaje bowiem ani złożoności języka, ani ducha, ani ironii, ani niezwyczajności zwyczajnych zdarzeń i nienormalności ukrytej w normalnych bohaterach. Nie ma całego bogactwa tego spektaklu przygotowanego, jak sam Rudnicki pisze, przez dyrektora jednoosobowego cyrku objazdowego
.
Słupnik powiedziałby, że jego matka powtarza, że życie jest jak studnia, wpadasz i lecisz w dół, jest coraz ciemniej i nie ma wyjścia.
Szokujące jest, i po stu stronach dość męczące, czytanie czegoś napisanego w ten właśnie sposób. Nie ma tu radości, choć są zabawne skojarzenia, spostrzeżenia i słowne gry. Jest kpina, niezadowolenie, sarkastyczne traktowania war, wiar, przywar i cech ludzi. Jest jakiś żal do życia, że jest jakie jest, że jest. Taka proza musi budzić silne sprzeczne uczucia. Jest jak mocne, wyraziste w smaku piwo, jak kawior iz kuricych
jaj, bardzo gorzka czekolada. Albo się je lubi albo nie. Albo coś trafia do naszych serc i umysłów albo przelatuje obok nie pozostawiając nawet smugi.
Zbiorowe grzanie się przy ognisku wspólnego nieszczęścia.
To proza zbudowana z okruchów codzienności, z pożywnych batoników kolejnych momentów dnia, z elementów zwykłej szarości, którymi metodą ich wielokrotnego przestawiania i nietypowego zestawiania tworzy autor własną rzeczywistość. Powykrzywianą jak sylwetki osób stojących przed wymyślnymi taflami luster w Gabinecie owych dziwnych szklanych tafli. Blokowisko, zwykli mieszkańcy, typowy zapach gazu, zwyczajne zatrząśnięcie drzwi, żale, pretensje i inne podobne drobiazgi, trochę literacko wstrząśnięte i zmieszane dają w efekcie taki niezwykły koktajl.
Jest tu i żonglerka słowna i popisy akrobacji całymi zdaniami, ich logiką, sensem, niejednoznacznością. Jakże często niewiele trzeba by proste wyrażenie nabrało zupełnie innej wymowy. Jakże często pomyślane i wypowiadane zdania mogą ukazywać swoje drugie ja, poprzez umiejscowienie ich w innym kontekście. Atmosfera przypomina mi trochę tę jakże niespokojną, duszną i oniryczną z Wesela Wyspiańskiego. Groteskowa, pełna ponurej odmiany swoistego realizmu magicznego. Tylko na chwilę, przy opisie okrucieństw obozu w Łambinowicach, autor zmienia prześmiewczy ton. W sumie jest to proza niełatwa, męcząca jak niespokojny sen po ciężkostrawnym posiłku. Polecam najbardziej wytrwałym.
Człowiek powinien być większy od niego, od kontekstu. Człowiek to nie żarówka, żeby każda sytuacja wkręcała go w swoją oprawkę, a on świecił wtedy, kiedy ona chce.
W swoich esejach bierze na warsztat rozmaite postaci z panteonu literatów, postaci historycznych, oryginałów: od Danuty Wałęsowej poprzez...
Nowe wydanie wybornego zbioru opowiadań nominowanego do Nagrody Literackiej ,,Nike" Zbiór znakomitych opowiadań, w których sowizdrzalski...