Po lekturze najnowszej powieści Williama P. Younga zatytułowanej „Chata” zacząłem się zastanawiać czy możliwe jest napisanie czegoś w rodzaju traktatu teologicznego z dreszczem klasycznego thrillera w tle. Przyznać się muszę, że jestem w kropce, gdyż nie do końca przekonuje mnie ta książka. Może zaliczam się do typu czytelników, o których Mac z przykrością powiedział, że nie została ona dla nas napisana.
Mac to główny bohater omawianej pozycji, a właściwie Mackenzie Allen Phillips, choć większość ludzi i tak zwraca się do niego Allen, z wyjątkiem jego żony Nan i najbliższych znajomych, którzy nazywają go właśnie Mac. Poznajemy go w mroźny marcowy poranek na małej farmie we wschodnim Oregonie, gdzie mieszka z całą rodziną, w skład której prócz żony wchodzi czworo dzieci, w chwili gdy otrzymuje tajemniczy list podpisany krótko „Tata”. Dziwne jest to z dwóch powodów, po pierwsze dlatego, że jego relacje z ojcem alkoholikiem nie układały się dobrze, a wręcz zostały całkowicie zerwane, po drugie informacja zawarta w liście była zaproszeniem do tytułowej chatki na odludziu, miejsca gdzie kilka lat wcześniej zgubiono trop poszukiwań najmłodszej córki Maca – Missy. Co więcej wszystkie poszlaki wskazywały na to, że to tutaj została bestialsko zamordowana. A wszystko zaczęło się cztery lata wcześniej od wyprawy ojca z trójką najmłodszych dzieci nad jezioro Wallowa. To właśnie podczas tego pamiętnego pikniku zaginęła najmłodsza córka. Nie dziwi więc fakt, iż wbrew zdrowemu rozsądkowi Mac postanawia skorzystać z zaproszenia i spędza weekend w chacie, który diametralnie odmieni całe jego życie. Nieznajomym okazuje się sam Bóg, przybierający postać żydowskiego robotnika, a innym razem azjatyckiego uosobienia Ducha Świętego – Sarayu. Od tego momentu powieść przenosi się niejako w wymiar mentalny, duchowy. Pomiędzy Bogiem – Jezusem – Tatą w jednej osobie a obarczonym Wielkim Smutkiem po utracie rodzonej córeczki ojcem rozpoczyna się coś w rodzaju sesji spirytualistycznej. Nie garnący się wcześniej zbytnio do spraw wiary Mac (odwiedzając kościół nigdy nie czuł się w nim dobrze) teraz stoczy z najwyższym walkę o sens ludzkiej straty, cierpienia i miłości.
„Chata” Williama P. Younga porusza problem etyczny znany od początku istnienia ludzkości, a mianowicie, dlaczego miłosierny Bóg pozwala na cierpienie i zło w naszym świecie. Czy nie obchodzi go nasza egzystencja, tak jak na przykład nas nie interesuje moralność w świecie mrówek? A może gorzej, bawią go nasze łzy i bolączki, kiedy stajemy się więźniami własnych oczekiwań, lub poddajemy się przemożnemu wpływowi smutku i nostalgii. Zaś z drugiej strony jest opowieścią o poszukiwaniu w leśnym gąszczu własnej ścieżki do miłości i wiary w Boga. Właśnie na te pytania odnajdziemy próbę odpowiedzi, dla jednych czytelników mniej, dla innych bardziej przekonujących. Banalne? Dlaczego nie, zwłaszcza, że napisane zostało to językiem prostym, jednopłaszczyznowym –temat wiary i nic więcej. Nie wystarczy tylko dla problemu etycznego znaleźć ciekawą otoczkę, tło, scenkę rodzajową, cenniejsza zawsze pozostanie głębia przekazu, której w tym przypadku brak. I nie zapełnią jej cytaty nawet z największych twórców literatury umieszczane przed każdym rozdziałem.