"Byczki w pomidorach" Joanny Chmielewskiej, czego by dziś nie napisać, to i tak materiał na wydawniczy hit. Czy słusznie? I tak, i nie. Bowiem choć ta swoista kontynuacja "Wszystkiego czerwonego" nie jest powieścią złą, to narzucającego się od początku porównania z książką sprzed ponad 35 lat zdecydowanie nie wytrzymuje.
Rzecz rozgrywa się pięć lat po wydarzeniach opisanych we "Wszystkim czerwonym", czyli zapewne około roku 1979. Do domu Alicji w duńskim Birkerod ponownie przybywają rzesze gości. Część z nich, jak narratorka powieści, Joanna, jest tu doskonale znana i mile widziana, część zaś, jak Wacław i Julia Buccy, została jedynie polecona przez przyjaciół i ich obecność jest najzupełniej przypadkowa. Ale - o czym miłośnicy twórczości Chmielewskiej doskonale wiedzą, w domu Alicji Hansen miejsce znajdzie się dla niemal każdego gościa. Dość uciążliwa wizyta Buckich okazuje się nadto brzemienna w skutki - gdy bowiem pewnego dnia Julia gubi swego Romea, wydarzenia zaczynają toczyć się błyskawicznie, ściągając na gości sympatycznej Polki uwagę niemal całej duńskiej policji.
Chmielewskiej po krótkim, nie całkiem udanym wstępie, udaje się powrócić do klimatu doskonale czytelnikom znanego z poprzednich jej powieści. Pisarka bawi barwnymi, potoczystymi dialogami i sytuacjami, które miejsce mieć mogły tylko w jej książkach (lub - dla odmiany - w prawdziwym życiu). Serwuje czytelnikom kolejne anegdoty, trochę kpi ze swoich bohaterów, okazując im jednocześnie bardzo wiele sympatii. W jednej z prac naukowych na temat twórczości Chmielewskiej badacz dopatrywał się przyczyny sukcesu jej książek w tym, że pisarka ta nauczyła się niemal całkowicie zaspokajać potrzeby swoich czytelników. Krótko mówiąc: miłośnik jej twórczości doskonale wie, czego może się spodziewać po kolejnej książce i gdy nie zostaje zbyt mocno zaskoczony, jego potrzeby zostają w zasadzie zaspokojone.
Niestety - w zasadzie. Choć bowiem "Byczki w pomidorach" noszą wszystkie cechy dawnych powieści Chmielewskiej, to daje się odczuć pewne "zmęczenie materiału". Pisarka powiela stare pomysły? Cóż, nie dziwota. Rzecz w tym, że Chmielewska wydawała już książki różne, ale niemal zawsze obecne w nich było napięcie, wyczekiwanie nie tyle może na pochwycenie sprawcy, co na rozwiązanie zagadki i zamknięcie wszystkich wątków. Zdarzało się, że powieści Chmielewskiej można było uznać za pełnowymiarowe thrillery - tak stało się między innymi ze znakomitą drugą połową powieści "Mnie zabić", w której polska pisarka połączyła charakterystyczne styl i poczucie humoru z tempem i napięciem godnym zachodnich mistrzów powieści sensacyjnej. W "Byczkach..." napięcia po prostu brakuje, najmniejszego zaskoczenia nie ma, możemy nawet domyślić się odpowiednio wcześniej, kto jest sprawcą całego zamieszania. A to już w przypadku kryminału grzech niewybaczalny.
Ponadto bardziej wnikliwy czytelnik odniesie zapewne wrażenie, że do koncepcji sprzed lat Chmielewska po prostu w ciągu ostatnich miesięcy dopisywała fabułę. Widać, że powieść była "łączona" z wielu kawałków. Niestety, pozostały ślady szwów. Zwykle bowiem Chmielewska w swoich powieściach, gdy tylko było to możliwe, bardzo mocno krytykowała PRL, zarazem ukazując jego absurdy. Tu pretekst do tego rodzaju dywagacji jest dość solidny, tymczasem pisarka PRLowi raczej daje spokój. Kolejna sprawa to kwestia tytułowych byczków w pomidorach, które - zdaniem narratorki i bohaterki powieści - dawno wyszły już z użycia, dziś takie świństwo trudno w ogóle znaleźć w sklepach, zaś ktoś, kto zabiera je w podróż, musi być potężnie skąpym człowiekiem. W porządku, dziś z tego rodzaju stwierdzeniem moglibyśmy się zgodzić, choć nadal rzesze rodaków na wycieczki zagraniczne zabierają własny prowiant, chcą bowiem skorzystać z możliwości zwiedzenia krajów zachodniej Europy, nie wydając na to całych oszczędności, jednak w okolicach roku 1979 naprawdę mało kto mógłby wyjechać na z kraju bez solidnego zaopatrzenia.
Kolejna sprawa to bohaterowie powieści. Nagle w lata siedemdziesiąte przenosi się doskonale znany czytelnikom Chmielewskiej Marianek, który byłby w stanie zjeść wszystko w ilościach odpowiednich raczej dla słonia. Pół biedy, gdyby pisarka postanowiła jeszcze stworzyć kolejnego bohatera o tych samych cechach, nazywając go jednak jakoś inaczej, by uniknąć chaosu - wówczas mielibyśmy tylko powielanie przez nią własnych pomysłów, tak pojawia się za to przedziwne zakrzywienie czasoprzestrzenne, w wyniku którego naprawdę nie wiemy, kiedy rzecz się rozgrywa.
Nie chciałbym jednak, by z dotychczasowych rozważań wynikało, że powieść Chmielewskiej jest fatalna, że nie da się jej czytać i nie daje czytelnikom najmniejszej przyjemności. Przeciwnie - książka ta bawi, zapewnia niezłą rozrywkę i okazuje się w ostatecznym rozrachunku całkiem przyjemna. Spora w tym zasługa wspaniałych - jak zwykle - bohaterów. Dyskusje między Alicją i Joanną są tak barwne, jak zwykle, charakterystyczny dla Chmielewskiej styl nie zużywa się mimo upływu lat, a komizm niektórych sytuacji czy postaci jest ogromny. Kiedy pojawia się pan Muldgaard, który awansował już w hierarchii duńskiej policji, nawet najbardziej sceptycznie nastawieni do książki czytelnicy będą musieli się uśmiechnąć. Swego rodzaju kontrą wobec niego staje się Olaf, przyjaciel Alicji dopiero uczący się polskiego języka, którego wygibasy językowe (na czele ze wspaniałymi toastami), choć utrzymane w zupełnie innej konwencji, śmieszą jeszcze bardziej i stanowią najlepszy dowód, że Chmielewska wciąż jeszcze może być w niezłej formie.
"Byczki..." to więc po prostu książka dla miłośników, wiernych czytelników, dla fanów pisarki. A że - jak deklaruje wydawca - Joanna Chmielewska ma dwóch synów, dwie wnuczki i cały świat admiratorów, to i sukces kolejnej swej książki ma pewny jak w banku.
Stara skoda nie może pogodzić się z tym, że jej dotychczasowy właściciel kupił nowe auto, a ją porzucił.Popycha ją to do… pisania długich listów...
Główna bohaterka, Joanna, jest częstym gościem na warszawskim torze wyścigów konnych. Pewnego dnia przypadkowo znajduje tam ciało zamordowanego...