Szczęzno. Bliżej nieokreślone, prowincjonalne miasteczko, nieopodal Miasta Wojewódzkiego. Takie miasteczka mają czasami swoje pięć minut. Szczęzno posiadało niebywałe szczęście, miało ich aż piętnaście. Pierwsze dziesięć nastąpiło w zbliżonym czasie. Na szybie w oknie pewnego budynku pojawił się towarzysz Lenin. Mało tego: Lenin na osławionej w krótkim czasie szybie był w wieku dziecięcym. Co więcej: obraz Dzieciątka Lenina wspomogło towarzystwo Feliksa Dzierżyńskiego. Równolegle do tych wydarzeń, swoją karierę rozpoczął Juruś, znany szerzej jako Potwór ze Szczęzna. Seryjny morderca rozłupujący łomem dziewczęce potylice. Ostatecznie złapany, osaczony, skazany i powieszony, zakończył okres dziesięciu minut szczęźnieńskiej sławy. Na kolejne pięć minut przyszło mieszkańcom czekać całe dwadzieścia lat. Po tym czasie bowiem, w okolicy pojawił się Potwór ze Szczęzna II. To właśnie na tych ostatnich „pięciu minutach” ogniskuje się fabuła książki. Jedną z bieżących tendencji w literaturze jest nękanie recenzentów przełamywaniem schematów gatunkowych. To taka globalna zmowa wszystkich pisarzy, żeby pokazać jak bardzo mylił się onegdaj Oscar Wilde, twierdząc, że krytyk literacki też jest artystą. Obecnie próbuje nam się udowodnić, że do niczego się nie nadajemy i powinniśmy udać się na niepłatny urlop. Dożywotni. Naturalnie, tego udowodnić się nigdy nie da, ale wzajemne próby czasem niosą z sobą ciekawe skutki uboczne... jak choćby omawiana tutaj „Brzytwa Ockhama”. Z założenia miał to być kryminał. Jednak kilka elementów sprawia, że przyklejenie takiej etykietki jest niemożliwe. Wije się ta etykietka we wszystkie strony i odpada uparcie. Dodano aspekt nadnaturalny. Ostatnio całkiem popularne zjawisko. Są duchy (w powieści, rzecz jasna), a jednak nie ingerują (za bardzo) w losy bohaterów, więc z wrzucenia powieści do jednego worka razem z Mastertonami i innymi Koontzami – nici. Dziwna sprawa z tymi duchami – ich funkcja w powieści zazwyczaj ogranicza się do inicjowania rozważań quasi-filozoficznych, wokół zagadnień życia i... śmierci oczywiście. Wiadomo, że w tej ostatniej kwestii duchy mają niepodważalny autorytet. Filozofują sobie duchy, ale nie tylko one. W równej mierze zajmują się tym ludzie, choć ich dumanie częściej sięga spraw bardziej przyziemnych. To wszystko wybija się w książce na plan bliższy niż sama kryminalna intryga – i to kolejna blokada, przez którą szufladka domknąć się nie chce. Powieść wypełnia też... humor. Humor czarny, specyficzny, cyniczny, sytuacyjny, zaskakujący i inteligentny. Przypomina mi odrobinę pratchettowski. Stosowany często w sytuacjach na pozór zupełnie niehumorystycznych. Sprawia, że książkę pochłania się szybko i z uśmiechem na twarzy. Jednocześnie kontrastuje z językiem opisowym powieści. Opisy są bardzo dokładne, naturalistyczne. Właściwie skupiają się na wszelkiego rodzaju płynach ustrojowych, elementach procesu przemiany materii, fragmentach ludzkich wnętrzności, często pozbawionych kontekstu (czyli reszty owych wnętrzności) i niedoskonałościach człowieczej anatomii. Wszystko to przybiera turpistyczny odcień i czytelników z silną wyobraźnią a delikatnym żołądkiem odrzuci. Ciekawym ujęciem jest konfrontacja nowoczesnej rzeczywistości, przerysowanej z amerykańskich modeli, na grunt Polski postkomunistycznej. Świat przedstawiony to konfrontacja dwóch różnych moralności i to, co staje się syntezą owej konfrontacji, czyli sposób życia w małych miasteczkach Polski. Nie jest to żadne socjologiczne studium, ale wzbogaca tło powieści. „Brzytwa Ockhama” jest książką, którą czyta się szybko i łatwo. Czy przyjemnie? To kwestia indywidualnego smaku, gustu i poczucia estetyki. Każdy ma pewne granice, których przekroczenie go zniesmacza. Powieść ta do tych granic na pewno się zbliża, i w przypadku części czytelników – przekracza je. Mnie podobała się ze względu na humor, aczkolwiek lekkie stonowanie opisów miejscami byłoby wskazane.