W czasach, gdy monarchie europejskie są już jedynie cieniem tego, czym były pięćset lat temu, szokować może fakt, że brytyjska rodzina królewska wymaga tak wielkiego otoczenia. Jak pisze w swojej najnowszej książce Adrian Tinniswood, Elżbieta II dysponuje dworem, na którym zatrudnia się tysiąc dwieście osób. I na tym nie koniec. Król małżonek ma do swojej obsługi kolejnych sto dwadzieścia kilka osób. Królewski kamerdyner, jeden z kilku, wyciska na królewską szczoteczkę do zębów pastę ze srebrnego dozownika. Inny odpowiada za garderobę, kolejny za pościelenie łóżka jej wysokości. Szokuje nas to? Ależ niepotrzebnie. Windsorowie mieli w swojej historii służących, którzy odpowiadali za stan królewskiego... nocnika. I nie byli to ludzie, których moglibyśmy uważać za służących. Dworzanin stolcowy stał na czele kilku osób i był zawsze w pobliżu władcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak potężna była jego rola. Mając dostęp do królewskiego nocnika, w rzeczywistości miał dostęp do królewskiego ucha. I mógł wiele powiedzieć. Zarówno w czyimś interesie, jak i przeciwko komuś. Urząd zawiesiła królowa Wiktoria w 1838 roku. Zapewne słusznie.
Ludzie sprawujący funkcje stolcowego, garderobianego, nadzorcy prywatnej szkatuły czy koniuszego królewskiego wywodzili się z najznamienitszych brytyjskich rodów książęcych. Książę Somerset, dworzanin stolcowy Karola I otrzymywał za swoje usługi pięć tysięcy funtów rocznie. Gwarantowano mu wynagrodzenie, wyżywienie dla siebie i rodziny, zasiłki, uposażenia i dodatki, które w przeliczeniu na dzisiejszą wartość wynosiłyby około siedemset tysięcy funtów rocznie. Szokująca kwota, która obrazuje, dlaczego po pozycje na dworze walczono tak zawzięcie. Wszak najbliższa służba była dla monarchy niczym rodzina. Mogła się cieszyć olbrzymimi dochodami, poważaniem i miała możliwości, o jakich inni mogli jedynie pomarzyć.
Brytyjska monarchia od kuchni to monumentalna praca, która w porywający sposób ukazuje szaleństwo, jakim w rzeczywistości było zarządzanie olbrzymim królewskim dworem. Tysiące ludzi żyjących z łaski monarchy trzeba było nakarmić i czymś zająć. A warto pamiętać, że dwór brytyjski to (w porywach) pięćdziesiąt pałaców i zamków, które należało utrzymywać w ciągłej gotowości na wypadek, gdyby król zapragnął w którymś z nich chwilowo zamieszkać. Nie wspominając o tym, że dawniej władcy mieli kłopotliwy dla poddanych obyczaj corocznego objeżdżania swoich posiadłości. Nocowali u ludzi, co brzmi skromnie, ale w rzeczywistości mogło oznaczać, że zatrzymywali się na miesiąc w posiadłości któregoś z książąt, naturalnie na koszt przyjmującego. W dobrym tonie było obdarowywanie gościa upominkiem, jakim mógł być na przykład pałac, w którym jego wysokość akurat nocowała. Nic dziwnego, że bywało tak, iż właściciel uciekał z własnego domu, gdy tylko dotarła do niego wieść, że w jego stronę zmierza orszak złożony z kilkuset wozów, wiozących króla, jego rodzinę, najbliższy dwór, meble, dywany i ulubione drobiazgi dnia codziennego monarchy. W popłochu budowano piekarnie, stawiano młyny, warzono piwo. Świat stawał na głowie.
Pracę Tinniswooda czyta się jak porywającą powieść o tym, co w rzeczywistości oznaczało bycie poddanym Tudorów, Stuartów czy Windsorów. Uporządkowany i dostojny świat monarchii był olbrzymim, zarządzanym przez wyszkolonych przez urzędników przedsiębiorstwem, z nieustającym dopływem funduszy i niekończącymi się wydatkami. Oszczędność, skromność i rozwaga w wydawaniu pieniędzy były pojęciami zupełnie nieznanymi. W zamian poddani otrzymywali poczucie przynależności do narodu wybranego, wyjątkowego, obdarzonego przez Boga władcą.
Tekst obejmuje analizę królewskich dworów od Elżbiety I do Elżbiety II. Sporo się pomiędzy tymi dwiema władczyniami zmieniło w królewskim pałacu. Ograniczono dostęp na dwór, otworzono się szerzej na publiczność, udostępniając do zwiedzania niektóre z królewskich zamków. W obu przypadkach uderza jednak to samo. Zarówno Elżbieta Tudor, jak i Elżbieta Windsor, choć otoczone tłumem, wydają się niezwykle samotne, nosząc na swoich głowach królewską koronę. Otoczone przepychem, obie wydają się skazane na zamknięcie w klatce, która – choć złota – oddzielała i oddziela je od świata. To budzi refleksję, czy należy im zazdrościć, czy raczej współczuć?
Polecam – doskonała, ale i wymagająca lektura.