Wolałbym nie
Tymi słowami Melville'owski bohater pan Bartleby wzbrania się przed podjęciem jakichkolwiek działań naruszających pozorny spokój otaczającej go rzeczywistości. Ja też, trochę przekornie powiem, że wolałbym nie pisać recenzji książki tak złożonej, przewrotnej i zwyczajnie trudnej do opowiedzenia. Dlaczego jeszcze oprócz wymienionych powodów sięgam po ten przepiękny zwrot "wolałbym nie"?!
Nie jestem bowiem ekspertem od słowa pisanego i nie ma we mnie wiele z poważnego badacza tej dziedziny. Czy jestem zatem w stanie, ja laik, wyśledzić tu wszystkie asocjacje, literackie odwołania, zapożyczenia, smaczki, szczegóły znaczące i te będące tylko czymś w rodzaju zwiewnego paproszka?! Nie wiem. Ja po prostu książki nie tyle analizuję, rozbieram na czynniki pierwsze, co zwyczajnie lubię. Lubię czytać, niefachowo kontemplować, cieszyć się nimi jak dziecko. Bez badania dogłębnego, bez wielogodzinnego oglądania słów pod światło, wiwisekcji akapitów, analizy związków i powiązań. Lubię odczuwać i widzieć idee i myśli zawarte w literaturze tak niezobowiązująco, po swojemu, na sposób indywidualny i nad wyraz subiektywny. Tak i tym razem, wolałbym nie dokonywać dogłębnego przemyślenia tekstu, a skupić się raczej na odczuciach, drgnieniach umysłu i serca, radościach i smuteczkach, które ta książka niesie ze sobą.
Są książki, które nie wywołują we mnie nic, no może poza niepokojącym poczuciem straconego czasu. Zdania płyną równo, jedno za drugim, z trudem podnoszę kartkę za kartką i z ciekawością zerkam, ile pozostało mi jeszcze do końca. Cóż, na moje szczęście, ta książka taka nie jest! Choć niezbyt łatwa w lekturze, niezbyt fizycznie ciężka, niezbyt jasno dająca się wepchnąć w szufladkę gatunkową. Powieść to czy esej, czy może powieść o eseju?! A może żart przewrotny w formie powieści o literaturze?! Tekst spada na mnie kaskadą słów i dudni w umyśle, jak ten deszcz miarowy i niezmienny, wielbiciel właśnie co umytych szyb. Czuję się wobec niego trochę jak ten biegnący truchtem, zmoczony i przemarznięty przechodzień w którego sieką akapity przemyśleń, zacinane wiatrem przemyśleń setki cytatów prawdziwych i zmyślonych. Szaleje burzliwa wyobraźnia Enrique Vila-Matasa, skrzy się konceptem zmyślnym, humorem wyrafinowanym.
Autor słowami swojego garbatego bohatera opisuje sekrety twórców literatury odmawiających pisania. Staje wobec niebotycznego zadania omówienia postawy twórców literatury określanej jako "Nie", syntetycznego spojrzenia na nią, uchwycenia jej istoty, znalezienia form i źródeł z których wytryska. "Tylko z negatywnego popędu, tylko z labiryntu Nie może wyrosnąć literatura jutra." Dlaczego pisarze coś napiszą, stworzą arcydzieło lub bestseller lub nie stworzą nic, a potem na zawsze milkną i porzucają pióra, klawiatury, ołówki?! Dlaczego po pierwszych sukcesach, po doskonałych zapowiedziach, po zaostrzeniu innym apetytu milkną jak skowronki, którym brakło tchu?! Powołują się często na jakże proste i racjonalne do bólu wyjaśnienia, które może i coś tłumaczą, a może są tylko wymówką, próbą odwrócenia uwagi. Umarł mi wujek i nie ma kto snuć przy mnie opowieści, które przenosiłem na papier.
Na rynku jest tyle dziwnych książek więc lepiej chyba już nic nie pisać. Zgrabne argumenty, takie jak te natury ekologicznej: czy warto niszczyć wartościowe drzewa i przemieniać je w książki, które czyta tak niewielu?! Są i takie zdania, które odwołują się do odpowiedzialności tylko za kawałek tortu, któremu na imię świat - swoje już zrobiłem, wydałem dwie powieści, niech teraz inni pokażą na co ich stać, niech inni też coś zrobią dla potomności. Nieźle brzmią argumenty lingwistyczne typu "kiedy nauczysz się angielskiego, zaczynają się komplikacje". A co dopiero, gdy poznasz niemiecki, węgierski czy chińskie hieroglify?! Poznając nowy język możesz dostrzec takie skomplikowane zależności na które wcześniej nie zwracałeś uwagi i to może być paraliżujące jak zbyt duża dawka wysokiego napięcia. Odrzucenie chęci pisania zwie bohater Vila-Matasa syndromem Bartleby'ego. Zadaje on sobie trud usystematyzowania, zebrania na jedną kupkę rozrzuconych po setkach lat śladów twórczej nie-działalności literackiej. Szuka wśród postaci znanych, z najlepszych stron encyklopedii i słowników. Padają cytaty z i nazwiska Rimbaud, Sokratesa, Kafki, Musila, Gombrowicza, Borgesa, Canettiego, Camusa, Salingera, Pynchona i wielu, wielu innych. Padają kolejne pouczające przykłady wygrzebywane z tysięcy akapitów rozsianych po zakurzonych półkach. Jak te o niepisaniu, gdyż inni kradną wszystkie pomysły, są zawsze o dwa kroki przed. Lub te o niekończącej się niedyspozycji, oczekiwaniu na właściwą chwilę. Niektórzy tak jak Wittgenstein nie piszą bo mają wrodzoną trudność z wyrażaniem myśli na papierze, to co napiszą wydaje się im tak niepodobne do tego co pomyśleli, że pojawia się paniczny lęk, że to nie są ich myśli i słowa. Wielu przygniata podobno ogrom myśli, bogactwo dotychczasowych dokonań, nieograniczoność Wszechświata, krzywizna czasoprzestrzeni. Innych bardziej cieszy życie i jego przemijające uroki niż spędzanie wielu godzin nad kartką mocno zakwaszonego i mało żywotnego papieru. "Czasami ktoś porzuca pisanie, ponieważ po prostu popada w szaleństwo z którego ju nie wychodzi."
No cóż, dla wielu sztuka, także ta pisana, to głupstwo, fałszywy trop, kompletny debilizm. Kolejna grupa tłumaczy się z niepisania brakiem zdolności, wyobraźni, tematów, nadużywaniem środków odurzających. Są tacy co pragną być zapomniani, a to w dużym stopniu, choć nie zawsze, gwarantuje im niepisanie, nieudzielanie się, unikanie jak ognia wpływowych znajomych i wybitnych krytyków, a zwłaszcza znajomych wpływowych krytyków. "Znane są przypadki, że ktoś porzuca pisanie, ponieważ sam siebie ma za nic." Inni uważają, że "już się nie da pisać książek" i piszą dajmy na to przypisy, donosy lub pisma do magistratu w sprawie świeżych psich odchodów na trawnikach. Są tacy co nie chcą się powtarzać lub odwołują się do braku wytrzymałości fizycznej, której wymaga tworzenie w dzisiejszych czasach: kongresy, wywiady, spotkania, benefisy, nagrody, odczyty. Ci mniej wyrafinowani nie chcą po prostu "fatygować regałów". Tyle tu motywów na porzucenie kariery pisarskiej. Tyle trudnych do zbicia argumentów za niepisaniem. A przecież tak wielu sięga po pióro i tworzy. Analizując dogłębnie idee ugrupowania Nie autor patrzy przelotnie na motta przewodnie zwolenników Tak. Piszą bo muszą, bo chcą wyrazić piękno, pragną coś ocalić od zapomnienia. Piszą dla chleba i czegoś do niego. Piszą, żeby nie zostać napisanym, co jest argumentem mocnym samym w sobie. Vila-Matas tworzy coś co ociera się prawie o pracą stricte naukową. Prace te bowiem, obok poruszanych ciekawych tematów, charakteryzuje często wprost niczym nieograniczone bogactwo używanego języka. Ileż radości fonetycznej i treściowej przynoszą sformułowania takie jak frenetyczna aktywność twórcza, wyalienowanie, pesymizm kulturowy, bezlitosne zdekonstruowanie fikcji, przewartościowania w sztuce, spektakl słowa symultanicznego, byt hybrydalny, arbitralne zaćmienia, apatia literacka, konstrukty wrażliwości czy literatura spożywcza. Pozwalają odkryć nowe oblicza rzeczywistości, zedrzeć z oklepanych słów maskę jednoznaczności. Vila-Matas kończy swoje rozważania myślami dotyczącymi ostatecznej negacji czyli milczenia. Choć można tu podjąć uzasadnioną chyba polemikę z tym stwierdzeniem zastanawiając się czy ostateczną negacją nie jest raczej lawina słów i niczym nieopanowane gadulstwo i rozpasanie literackie?! Trudno jednoznacznie przesądzić, ile ludzi tyle poglądów. Choć jednak coś kryje się w stwierdzeniu: "Im więcej się pisze, tym mniej się myśli".
Ironiczna kronika z Paryża lat siedemdziesiątych, pełnego pisarzy, filmowców i szaleńców.Opowieść o perypetiach i rozterkach młodego człowieka, który w...
Niezwykła książka, przeplatająca anegdoty, fragmenty wspomnień i teksty apokryficzne, pozwala czytelnikowi bawić się poszukiwaniem granicy między rzeczywistością...