Horrory można z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsza to te książki, które autentycznie wzbudzają grozę, strach przed zgaszeniem światła w pomieszczeniu oraz jeżenie włosów na głowie czytelnika. Do drugiej grupy należy zaliczyć te książki, które horrorami są jedynie dlatego, że autor postanowił swoje dzieło do tej kategorii zakwalifikować. Jednak czcze pragnienia piszącego na niewiele się zdadzą, efekt przerostu chęci nad treścią będzie wciąż widoczny dla czytelnika, który z każdą kolejną stroną książki będzie czuł się coraz bardziej znudzony, zdegustowany, ale przede wszystkim – oszukany. Umieszczony na ostatniej stronie okładki opis „Anielskich obrońców” Mary Stanton zapewnia czytelnika, że oto trzyma on w rękach prawdziwie przerażający horror. Na zapewnieniach się jednak kończy, bowiem powieść ta to jedynie niespójny jak gulasz kawał niezbyt dobrze rokującej literatury.
Młoda prawniczka, Bree Winston-Beaufort przyjeżdża do Savannah – najbardziej „nawiedzonego przez duchy” miasteczka w Stanach Zjednoczonych, by tam rozpocząć karierę adwokacką. Z powodu pożaru w biurze sędziego-stryja, Bree musi znaleźć sobie lokum i tam zaimprowizować tymczasowy gabinet. Jak na tandetne horrory przystało, Bree wynajmuje dom stojący pośrodku cmentarza oraz wyposaża go w najkoszmarniejsze meble i elementy wystroju, wśród których prym wiedzie obraz przedstawiający jej koszmar senny. Trudno się dziwić – wszyscy przecież lubimy na co dzień otaczać się i przebywać twarzą w twarz ze swymi najmroczniejszymi i najbardziej makabrycznymi wizjami. Pewnego wieczoru kurier dostarcza młodej prawniczce przesyłkę od jej starego profesora. Dziewczyna zagląda do paczki i znajduje w niej, oprócz wizytówek i rolek papieru, elegancki telefon komórkowy. W pewnym momencie daje się słyszeć dzwonek nowego telefonu (który przecież nie miał włożonej ani załadowanej baterii). Bree odruchowo odbiera rozmowę, słysząc po drugiej stronie słuchawki głos milionera. Fakt ten niespecjalnie by dziewczynę zdziwił, gdyby nie to, że rozmówca nie żył już od kilku godzin. Bree postanawia rozwikłać zagadkę śmierci milionera. Przychodzi jej przez to stanąć nie tylko przed sądem ludzkim, ale także –Boskim.
„Anielscy obrońcy” składają się z tak dużej ilości zupełnie niepotrzebnych wątków, że czytelnik ma wrażenie ciągłego chaosu. Bałaganu dopełnia także koszmarne tłumaczenie i wątpliwa korekta tekstu. Wiele informacji, które przytacza narratorka, stanowi raczej skrót myślowy niż prawidłowy i logiczny przekaz. Czytelnik ma często wrażenie oderwania od treści –jakby przewertował kilka stron, w ogóle ich nie czytając. Wątki zdają się pojawiać i znikać, a ostateczne rozwiązanie niektórych z nich – wiele bowiem nie doczekało się zakończenia – okazuje się banalne, oczywiste albo nie do końca przemyślane.
Autorka obiecuje czytelnikowi obcowanie z zastępem wojowniczych aniołów i spektakularny sąd Boży. Co w konsekwencji czytelnik otrzymuje? Tajnych agentów Towarzystwa Niebiańskiego o imionach,na podstawie których z pewnością nikt nie domyśli się ich boskiego pochodzenia (tak, tak, Gabriel z nikim się przecież czytelnikowi nie kojarzy). Z sądu też wynika jedynie... wielkie nic. Bree może i dojeżdża windą na nieznane, niebiańskie piętro w budynku sądu, na salę rozpraw wchodzi, ale w tym miejscu urywa się czytelnikowi wątek. Cóż, być może dostrzeżone tam przez prawniczkę sceny nie powinny być oglądane przez zwyczajnych śmiertelników.
Błędów i niedociągnięć „Anielskich obrońców” można by wymienić jeszcze wiele. Obłoczki pary w kształcie duchów na parkingu penthouse’a, wylewająca się z obrazu woda, niewidzialne anioły, tajemnice rodzinne państwa Winston-Beaufort , anomalia pogodowe. Wydaje się, że o tym wszystkim już gdzieś czytałam. Trudno zatem polecić komukolwiek publikację Mary Stanton, nie czując równocześnie wyrzutów sumienia. „Anielscy obrońcy” to książka zdecydowanie niewarta czasu poświęconego na jej przeczytanie.