Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
ą spokoju i ciszy. Co prawda umyły naczynia i przygotowały obiad, ale również zaspokoiły swoją kobiecą próżność i zachcianki – trochę poplotkowały o mężczyznach, skontrolowały wnikliwie sytuację oraz włączyły muzykę z lat młodości. Spokój był dopóki nie wrócili panowie. Pierwsze pytanie padło zaraz po przekroczeniu progu – dlaczego obiad jeszcze nie gotowy? I znów zaczęło się objadanie, pomimo tego, że śniadanie jeszcze nie przeleciało przez kiszki. Tu walki o pierogi nie było, ale pretensje gospodarza, że na obiad jest to samo, co było poprzedniego dnia. Znów ciągle czegoś brakowało, ale dowiedziałam się, że przynajmniej „szklanek Ci u nich dostatek” – na to nie można było narzekać. Nie obeszło się też bez wznoszenia toastu za spotkanie, za zdrowie i za pisanie (to chyba było trzy razy przepijane). Odbyła się dyskusja na temat pochodzenia mojego talentu – skwitowano jednak, że pochodzi on od Boga. Następnie przyszedł czas na robienie zdjęć. Dziwne byłoby gdyby ktoś się nie pokłócił o miejsce i wykonawcę owych zdjęć. Oczywiście wszystkie musiały być pozowane na życzenia dziadka – w rezultacie wyszło inaczej. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze odpocząć po zbyt obfitym posiłku, a już trzeba było wychodzi na autobus i wyruszać w dalszą drogę. Dwie minutki siedzenia przed podróżą nie dodały energii, ale nie było czasu na marudzenia. Płaszcz, buty, torba w rękę i do widzenia! Jeszcze ostatnie rzucenie okiem na pokój czy niczego się nie zapomniało i pożegnanie: trzy buziaki, uścisk dłoni, życzenie wszystkiego dobrego i można iść. Znów staje się rzeczywistością pamiętne tachanie toreb na przystanek. Na szczęście pani Ania nas odprowadzała i poszliśmy ociupinkę krótszą droga. Ale jak się później okazało najciekawsze przygoda dopiero miała nastąpić. Kiedy staliśmy spokojnie na przystanku nagle znienacka podjechał nasz autobus. Szybkie pożegnanie z panią Anią i hop do pojazdu. Zanim się z babcią obejrzałyśmy drzwi się zamknęły. Patrzymy, a dziadek macha... nam zza drzwi! Zaczęłyśmy krzyczeć do kierowcy, ale autobus ruszył i odjechał, a dziadek został ze zdziwioną miną na przystanku. Ciekawe, jakie my miałyśmy miny? Po chwili nasze zaskoczenie było tak duże, że zaczęłyśmy się z babcią zanosić śmiechem; również z tego, że babcia jechała na gapę, bo dziadek miał jej bilet. Ludzie chyba też wiedzieli, o co chodzi, bo się uśmiechali. Nieważne czy autobus ruszył, bo kierowca nie zauważył jeszcze jednego wsiadającego pasażera, czy to przez niegramotność dziadka, ale liczy się efekt – kupa śmiechu. Nikt nie ucierpiał, więc można się śmiać. Całe to zdarzenie to tzw. szczęście w nieszczęściu. Dobrze, że za 6 min. był następny transport, bo dzięki temu mogłyśmy przywitać dziadka na dworcu naszym siarczystym śmiechem – tylko dziadek jakoś nie specjalnie się uśmiechał. Pociąg do Damnicy już czekał, dlatego poszłyśmy z babcią zająć miejsca, kiedy dziadek grzał jeszcze ławę na peronie i próbował ochłonąć z emocji po przejściach z autobusem. Żeby tylko się nie zasiedział, bo nie ma następnego pociągu. Na szczęście wszystko tym razem przebiegało bardzo sprawnie. Miejsca też były „najlepszej” jakości, bo usiedliśmy na kole i mieliśmy darmowy masaż – wytrzepało nas za wszystkie czasy i na wszystkie strony. Do tego mieliśmy darmową saunę, bo było tak gorąco, że trzeba było się rozbierać – a mówią, że do tropików daleko. Moim zdaniem wystarczy „wsiąść do pociągu byle jakiego”. Dziadek wyznaczył nam bardzo ważne zadanie, a mianowicie mieliśmy nie przegapić Wrześnicy, bo tam wsiadali jego znajomi. Oczywiście przegapiliśmy. Gdy się zorientował, że już jest po ptakach wyruszył żwawym krokiem na poszukiwania. Jeszcze dobrze nie wystartował, a już ich dojrzał i zaczął im machać radosny jak skowronek i uśmiechnięty od ucha do ucha. Babcia jak to babcia, musiała podglądać jak się chłopy witają. Spokojnie, na nas też przyjdzie czas. Już mi się ręce trzęsą. No