Morrigan: Posłanka Bogów - rozdział III
Morrigan
Posłanka Bogów
Rozdział III
- Panie doktorze, czy już coś wiadomo?
Zagadnięty lekarz zatrzymał się na chwilę i spojrzał na ciągnącą go nerwowo za rękaw kobietę. Ta opamiętała się nieco i puściła materiał.
- Przykro mi. Robimy co w naszej mocy - jego głos był spokojny ale rzeczowy zarazem. - Wie pani, że natury nawet medycyna nie prześcignie.
- Wiem.
- Pani syn dokonał rzeczy niewiarygodnej. To przykład na to, że natura może nas jeszcze wiele nauczyć. - Lekarz zastanowił się chwilę. - Obecnie chłopak znajduje się w śpiączce.
Mężczyzna siedzący do tej pory z głową w dłoniach zerwał się z ławki i podbiegł ze łzami w oczach do żony rozmawiającej z doktorem.
- Żyje! - wykrzyknął z radości.
- Tak - potwierdził lekarz. - Nie wiem jak to zrobił ale żyje. Nawet my na moment straciliśmy nadzieję bo jego serce przestało bić. Dopiero po kilkunastu minutach jakby ponownie odżyło. Państwa syn ma bardzo silny organizm. Czas pokaże co będzie dalej. Możliwe, że trzeba będzie zrobić przeszczep serca. Musimy czekać.
Słysząc to ojciec Johanna jeszcze głośniej zaczął płakać.
- Proszę się uspokoić. Nadzieja potrafi działać cuda. A teraz proszę mi wybaczyć ale pacjenci czekają.
- Oczywiście. - Lori Leen pomogła mężowi wstać i odprowadziła go na ławkę. Gdy usiadł podeszła do dozownika, nalała do kubka zimnej wody i mu podała. Ronald uśmiechnął się smutno w podziękowaniu.
- Mogłam nie dawać mu samochodu albo chociaż nie pozwolić, żeby jechał razem z Maggie na tą imprezę - prawniczka usiadła ciężko obok męża.
- To jego samochód. Dostał go w prezencie od jej matki. Nie mogliśmy mu zabronić. To na pewno wina tego rudzielca. Mówiłem ci, że kiedyś zniszczy nam życie. A on... - Ronaldowi głos się załamał na myśl o nieprzytomnym synu.
- Nie masz przeciwko niej żadnych dowodów. Nie możemy jej oskarżać.
- Bronisz jej! - wybuchnął bankier.
- Nikogo nie bronię. My też kiedyś byliśmy młodzi.
- Tak, czterdzieści lat temu ale wtedy świat był inny.
- Nie, to myśmy się zmienili.
- Ty i ta twoja przeklęta sprawiedliwość. Sama widzisz do czego doprowadziła.
- Może, ale najpierw powinniśmy posłuchać co ta dziewczyna ma nam do powiedzenia. Sama także znajduje się w śpiączce.
- Właśnie.
- Tu nie wolno wchodzić z bronią! Proszę wyjść! Inaczej wezwę żandarmów! - zdenerwowany głos recepcjonistki rozległ się w korytarzu.
- Nikogo nie wezwiesz, laleczko - odpowiedział jej szyderczo chrapliwy, męski głos. Śmiechem zawtórowało mu kilka innych. - Ale umiesz krzyczeć. Lubisz szeroko otwierać usta, prawda? Ładna jesteś. Pobawimy się razem niedługo tylko załatwimy tutaj co trzeba.
- Znajdźcie jakiś sznur i knebel. - zwrócił się do towarzyszących mu mężczyzn.
Wszystko to słyszeli rodzice Johanna.
- Muszę tam iść.
- Nie - sprzeciwił się Ronald. - To zbyt niebezpieczne.
Zamilkli wsłuchując się w kolejne krzyki dobiegające z sali rejestracyjnej na końcu korytarza.
- Uciekaj! - krzyk recepcjonistki zmroził im krew w żyłach. Od razu po nim usłyszeli głośny huk i jej płacz.
- Czy nie pięknie wygląda lufa w jej ustach? A jak się rusza. - Mężczyźni zaśmiali się obleśnie.
- A ty...
Lori i Ronald domyślili się, że napastnicy złapali jeszcze jakąś dziewczynę.
- Niezła pielęgniarka - rozległ się inny męski głos. - Dwudziesto paroletni fartuszek. Trzymajcie ją mocno. Sprawdzimy co pod nim ukrywa.
Krzyk, który dziewczyna z siebie wydała był nie do wytrzymania.
- Ugryzła mnie! Trzymajcie ją mocno! - krzyknął.
- Nieee!
- Ale miękka, głęboka.
- Dość - rozkazał przywódca napastników. - Zabierzemy je ze sobą gdy będziemy stąd wychodzić. Myślę, że zebraliśmy tu większość pracowników tego szpitala.
- Niektóre nazwiska się powtarzają - przerwał mu inny głos.
- Rodziny? Pokaż listę.
Prześledził nazwiska i spojrzał na plakietki przyczepione do fartuchów pracowników.
- Bardzo młode - uśmiechnął się przywódca grupy. - Zakładam, że może jeszcze nie skonsumowali swoich małżeństw. Na przykład ty.
Leen domyślili się, że podszedł do jakiegoś młodego lekarza albo pielęgniarza. Słyszeli każde słowo z rozgrywającej się nieopodal sceny.
- To twoja siostra? A może żona? - zapytał zbliżając się do wymienionej osoby.
- A może ty mi powiesz gdzie leży Johann Leen, co laleczko?
- W sali numer 230 - wystękała.
- Grzeczna dziewczynka - zaśmiał się rubasznie. - W zamian za to dłużej się razem zabawimy.
- Nieee! - Rodzice Johanna usłyszeli wściekły ryk. Domyślili się, że był to krzyk związanego z nią lekarza. Po nim nastąpił krótki rumor i huk. Bankier był pewny, że to był wystrzał z pistoletu.
- Musimy się gdzieś ukryć - Ronald szepnął do żony. Zerwał się z ławki i pociągnął prawniczkę za rękę. - Szybko.
W tym samym momencie drzwi na końcu korytarza z głośnym trzaskiem wypadły z zawiasów. Pojawiło się w nich pięciu mężczyzn ubranych w czarne, długie płaszcze. Nie ogoleni, ze szramami na twarzach i szaleństwem czającym się w oczach robili piorunujące wrażenie. Dwóch trzymało broń gotową do strzału. Stanęli na chwilę w progu i przypatrywali się Lori i Ronaldowi Leen.
- Patrzcie, patrzcie kogo my tu mamy - zaśmiał się, ten którego wcześniej rodzice Johanna uznali za szefa bandy.
Napastnicy znacząco zerkając na siebie podeszli do Leen i stanęli tuż przed nimi.
- Bankier i prawniczka. - odezwał się inny z napastników. W przeciwieństwie do herszta był niski i nieco łysawy. Ale po rysach twarzy można się było domyślić bliższego lub dalszego ich pokrewieństwa.
- Czego chcecie? - Ronald Leen ruszył w ich stronę.
- Jaki odważny. Nie radzę. - ostrzegł go szef bandy. - Nic do was nie mamy. Chyba, że chcecie zapłacić za chłopaka.
- Niczego nie dostaniesz, szujo! - Ronald rzucił się przeciwnikowi do gardła ale w tym samym momencie poczuł mocne uderzenie w tył głowy i stracił czucie w nogach. Lori Leen wydała z siebie krzyk rozpaczy i podbiegła do leżącego bezwładnie męża. Gdy uklękła, jeden z oprawców brutalnie zatkał jej brudną ręką usta i przewrócił na posadzkę odciągając od ciała. Bez chwili namysłu chciał wykorzystać sytuację. Lori poczuła na sobie jego ciało, brudna dłoń spoczęła pomiędzy jej udami. Prawniczka nie mogła nawet krzyczeć bo oprawca nadal skutecznie zatykał jej usta. Poczuła na sobie także jego śmierdzące prącie. Szarpała się ale nie była w stanie zrzucić z siebie obrzydliwego ciężaru. Już straciła nadzieję gdy usłyszała huk wystrzału i leżący na niej napastnik z przestrzeloną szyją upadł na nią bezwładnie. Lori była wdzięczna tajemniczemu wybawcy i w duszy żywiła nadzieję, że ta odsiecz wybawi wszystkich zakładników. Jak bardzo się myliła zrozumiała gdy zobaczyła herszta napastników z bronią wycelowaną w jej stronę. Uśmiechnął się i prawniczce zrobiło się niedobrze na widok jego żółtych, z kawałkami jedzenia w szparach zębów. Zapach spoconych ciał wymieszany z krwią wyciekającą z szyi martwego napastnika sprawił, że kobieta straciła przytomność.
Żaden z pozostałych napastników nawet nie stanął po stronie martwego kolegi.
- Idziemy - zdecydował szef bandy, minął leżące w korytarzu ciała i stanął przed salą, w której leżeli Johann i Maggie. Wszedł pierwszy a za nim jak cienie podążyli pozostali mężczyźni.
- Widzicie ile potrafi zdziałać siła sugestii - zażartował stając przed łóżkiem. - Witaj Johann, przyjacielu. Nie wiem czy pamiętasz przyjaciela przyjaciół, Wiernego Wernera. Stoję teraz przy tobie. Nawet listu nie napisałeś, nic o wypadku. Martwię się o ciebie i o twoje zdrowie.
- Żeby nie było zbyt dobre - mruknął złośliwie stojący za nim inny mężczyzna.
Wierny Werner pogłaskał czule Johanna po policzku.
- Wiem, że mnie słyszysz. Zawiodłem się na tobie. Długu nie spłaciłeś. Nawet nie pochwaliłeś się nowym samochodem.
Napastnik przyglądał się aparaturze podłączonej do komputera, kabelkom, kroplówce a w jego oczach igrały szatańskie ogniki.
- Ja wiem, że wszystko przez tę dziewkę - Wierny Werner spojrzał na Maggie leżącą na łóżku po przeciwnej stronie sali.
- Może go od niej uwolnimy? Nikt nam nie przeszkodzi. Personel szpitala nasi ludzie trzymają na muszce. Co ty na to braciszku? Zabawimy się troszkę?
Wierny Werner spojrzał na brata nieco zniesmaczony. Szybki Werner nagle przestał się głupkowato uśmiechać.
- Jak chcesz szmatę to ci lalkę kupię. Co nam po niej? Nie widzisz, że jest w stanie wegetacji? Wrócimy jak nasz przyjaciel i ona odzyskają przytomność.
Wierny Werner ponownie odwrócił się w stronę aparatury medycznej i komputera. Wysunął klawiaturę spod biurka i nacisnął klawisz z napisem "Esc". Przy drzwiach odwrócił się, żeby pomachać kochankom na pożegnanie i razem ze swoimi ludźmi opuścił salę.
- Chodźmy po nasze zakładniczki.
Lori i Ronald Leen leżeli nadal nieprzytomni w korytarzu. Napastnicy nawet nie pochylili się nad ciałem martwego towarzysza. Po chwili w całym szpitalu rozległ się krzyk uprowadzanych kobiet i śmiech porywaczy.