Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
ALNĄ”, a w zamian otrzymałam teatr jednej aktorki. Zdecydowanie zabrakło mi czytania poezji przez inny twórców (w końcu było ich aż 50 na sali) i o ile się nie mylę, to w zaproszeniu pani Jurałowicz została wymieniona jako jeden z punktów programu, a nie jako całość plus dodatki, ale mogę się oczywiście mylić. Natomiast jedną rzeczą, która mnie niepodważalnie zachwyciła w tym spotkaniu to sala, w której nas ugoszczono. Lustra były naprawdę piękne i te kolumny... po prostu nie wyobrażam sobie innego miejsca na spotkanie z poezją. Ale podobno wszystko dobre, co się dobrze kończy, dlatego dopiero po zakończeniu i pójściu do pokoju zaczęła się prawdziwa komedia – dziadki się pospijały, ktoś na górze rozrabiał, znalazło się gniazdko, którego szukaliśmy od popołudnia, a babcia idąc po szklanki przyniosła torbę pasztecików. Jednak najlepszy kabaret odstawił niespodziewanie dziadek. Kiedy wszyscy kładliśmy się już spać i gdy zaległa już cisza, nagle usłyszałyśmy z babcią „łubudu”! Patrzymy, a tam dziadek runął razem z łóżkiem na ziemię. Śmiechu było co nie miara. Mało się nie popłakałyśmy! Najpierw autobus odjechał nie czekając na dziadka, a później łóżko się rozkraczyło. I jak tu nie kochać podróży? Pośmialiśmy się i poszliśmy spać. Przez ciemność przedzierało się jedynie głośne chrapanie dziadka – słynne mruczanki, albo lepiej chrapanki. I znów zamiast sennie, zrobiło się śmiesznie. Na szczęście nie długo trzeba było czekać na przyjście śpiocha... Dzień III – ostatni Gdy nastał kolejny zbyt wczesny ranek, musieliśmy zacząć przygotowania do następnej podróży. Kiedy wszyscy wyszykowani cichaczem zeszliśmy do potencjalnego wyjścia, okazało się, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, że drzwi są zamknięte. Nieuświadomieni, którym wyjściem należy się wynieść, zaczęliśmy się dobijać i wołać, ale Sezam jak był zamknięty tak został. Po chwili wyszło na jaw, że otwarte jest boczne wyjście i uradowani popędziliśmy na stację. Tam czekała nas kolejna poranna niespodzianka, bo choć okienko powinno być czynne było zamknięte. I kolejny raz, tego krótkiego jeszcze wtedy dnia, musieliśmy się dobijać i liczyć na łut szczęścia. Po dość długiej chwili udało się kupić bilety. W pociągu przywitał nas wesoły pan konduktor (z czego można się cieszyć o 7 rano?). Pieczątka przybita, wiec można jechać. Żegnaj Damnico! Witaj Słupsk! A tam czekało na nas następne gorące powitanie, tym razem Wandy (jeszcze jedno i się rozpłynę). Nie udało mi się jednak zidentyfikować tej postaci jako członka naszej rodziny – zbyt zawiła sprawa – nasz drzewo genealogiczne jest niczym drzewo rodu Andegawenów. Prowadzone były oczywiście szczegółowe rozmowy na temat naszej sagi rodzinnej, ale znów się pogubiłam. Rozmowy toczyły się oczywiście w swoim normalnym tempie i na pospolite tematy, poruszane przez każdego normalnego człowieka, który dawno nie widział swojej rodziny tzn. pieniądze, mieszkanie, inwalidztwo (kto jak źle chodzi i jak do tego doszło), działka i wiele innych. Oczywiście babcia z dziadkiem nie uniknęli sprzeczek – dziad swoje, baba swoje. Kolejny raz usłyszeliśmy rozkład pociągów – przy dziesiątym razie zgubiłam rachubę. Ciekawym wydarzeniem tego dnia była również rozmowa z przygłuchą panią Teresą (również domniemany członek naszej rodziny). Dziadka ulubiony, głośny sposób mówienia nareszcie mógł zostać wykorzystany! Swoją drogą, „Damniczanki” by się przydały... Na koniec... szkoda gadać – to co zwykle od dwóch dni. Jak na prawdziwych turystów przystało, kupiliśmy pocztówkę ze Słupska i zrobiliśmy zdjęcia (niestety tylko pod dworcem PKP, bo to miejsce zwiedziliśmy dogłębnie). Pomimo chwilowych problemów z termoregulacja organizmu złapaliśmy za torby i „wio!” na peron drugi. Zajęliśmy miejsca siedzące w ładnym przedziale (nareszcie jakiś zadbany pociąg!). Nastąpiło jeszcze pożegnanie przez okienko i &