Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
deli to nasi panowie raczej się nie nadają – są chyba za bardzo „wysunięci do przodu”. Po mierzeniach wniosek był następujący: pomiary plasują się powyżej setki. Panowie solidarnie stwierdzili, że 10 centymetrów w tą czy w tamtą, nie robi różnicy. Może nagrody nie dostaną, nie oszałamiają nas już swoimi wdziękami, ani nie mają szans w konkursach kulturystów (jedyny dobrze rozwinięty mięsień na tym etapie, to chyba mięsień piwny), ale zmienić ich się nie da. Na prośbę gospodarza dodaję jeszcze, że co prawda Koszalina jeszcze nie zdążyłam zwiedzić z każdej strony (zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że z żadnej), ale jest to najciekawsze i najpiękniejsze miasto, w jakim byłam – oczywiście zaraz po Świdnicy, Żywcu i Goteborgu. Oj, kobitki, kobitki... „gdzie te chłopy”, że o orłach i herosach nawet nie wspomnę. Dzień II Dzień zaczął się dość wcześnie (dla takiego śpiocha jak ja to nawet powiedziałabym, że za wcześnie) dzięki porannym opowieściom dziadka o jego wojażach na działkę z bagażnikiem na rowerku. Następnie film mi się urwał i dwie godziny później wszyscy już byli na nogach. Nastała czas śniadania przygotowanego przez panią Anię, a nie przez dziadka, jak to było mówione wczoraj. I jak to bywa przy wspólnych śniadaniach – hałasu było, co nie miara. Znów wszyscy dokarmiali pozornego niejadka, ciągle czegoś brakowało: a to cukru nie było a to łyżeczek nikt nie przyniósł; to trzeba wynieść, tamto znów przynieść. Największy bój toczył się o babcine pierogi – ile można zjeść i co najważniejsze, kto może zjeść. Stanęło na dwóch talerzach, a gospodarz silną ręką zadecydował, że reszta pierogów zostaje w Koszalinie. Koniec kropka. Później się okazało, że brakuje jeszcze cytryny do galarety. „Tak nie może być!” – powiedział gospodarz. Trwały również dysputy na powszechne tematy zdrowotne, turnusy, sanatoria i podróże. Między jajeczkiem, a kiełbaską trwały debaty, a raczej ustalenia panów dotyczące obowiązków osoby towarzyszącej. Wyszło na to, że wcale nie jest to zaszczyt pełnić taką funkcję, ponieważ według naszych „orłów” głównym jej zadaniem jest bycie obok jako opiekun, a o jedzeniu, oddychaniu, a w szczególności o komentowaniu czegokolwiek i mówieniu powinna zapomnieć. To już chyba despotyzm, ale nie komentuję – „cicho sza”... nie wolno. Później, gdy wrzawa trochę ustała, wszyscy wysłuchali jeszcze dwa razy treści zaproszenia na dzisiejszą imprezę. Wykładowca – dziadek poinformował swoich słuchaczy (chyba po raz piąty) o rozkładzie jazdy pociągów i busów. Na pewno na długo to zapamiętamy, bo jeszcze półtorej dnia przed nami. Gdy panie uwijały się jak w ukropie na trasie pokój – kuchnia, kuchnia – pokój panowie siedzieli sobie wygodnie w kanapach ze śliniaczkami tzn. ze ściereczkami pod brodą i narzekali, że powinno się w końcu podać śniadanie (choć cały stół był zastawiony) – i kto zrozumie naszych panów? W dalszym ciągu nikt nie zrezygnował z poruszania „bardzo ważnych” tematów naszego świdnickiego biskupstwa, o którym babcia jak słyszy to jej się nóż w kieszeni otwiera. Pani gospodyni jednak stwierdziła, że miło było odświeżyć znajomość. Brakuje jeszcze tylko zdjęć, robionych tradycyjnie przy zastawionym stole. Ale to się z pewnością nadrobi. Starsi panowie jednogłośnie oświadczyli, że idą na spacer, ale od razu wydali rozporządzenie dla pań – mianowicie słynne hasło: kobiety do garów. Ja nie wiedząc, dlaczego dostałam całkiem inne zadanie: było to pozwolenie, a nawet powiedziałabym, że nakaz do pisania. A że władzy nie wolno się sprzeciwiać postanowiłam z przyjemnością wypełnić to polecenie. W końcu od prawie dwóch dni niczego innego nie robię tylko opisuję. Tym sposobem otrzymałam kolejne błogosławieństwo do rozwijania swojego bądź, co bądź talentu. Gdy panowie raczyli się poranną dawką słońca i świeżego powietrza, panie cieszyły się chwil