Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
#8222;baju baj Słupsk!” (w między czasie panie jeszcze wymieniały się przepisami i radami jak zrobić najlepsze pierogi). Na szczęście konduktor krzyknął „Drzwi zamykać!” i „kolejka” ruszyła. A w pociągu jak w pociągu, chciałoby się powiedzieć potocznie, że ludzie „tną komara” (za wyjątkiem mnie, bo ja odwalam brudną robotę i wszystko opisuję). W przerwach między „nie spaniem”, dziadek udaje, że ciężko rozwiązuje krzyżówki – chyba kosztuje go to wiele energii, bo zamknął oczy i mu gazetka opada, ale co tam. Walerek oczywiście twierdzi, że nie przysypia. Babcia też nie lepsza, bo przekąsiła bułeczkę i dalej pochrapuje. Musi uważać, żeby jej mucha nie wleciała. Pomimo gorąca, dzielnie brniemy do przodu. Gdy śpiąca królewna Zosia, w końcu otworzyła swe oczęta, zaczęliśmy pałaszować wczoraj zwinięte paszteciki. Dziadek poudawał trochę panienkę z okienka na jednej ze stacji i też przyszedł coś przekąsić. Aż chciałoby się powiedzieć: i wszyscy żyli długo i szczęśliwie...z pełnymi brzuszkami. Reszta podróży mijała w Żółwim tempie. Poza tym, że co chwilę chodził nowy konduktor i sprawdzał bilety nic ciekawego się nie wydarzyło... aż się boję pomyśleć, że to chodzenie to mógł być przejaw jakiejś niezidentyfikowanej wersji ptasiej grypy – w końcu konduktorów nazywa się „kanarami”. Jak to zawsze bywa przy powrotach, żałuje się, że się wraca. Ostatnia zacięta batalia między babcia i dziadkiem rozegrała się na PKSie, bo każdy pojechał czym innym do domu. Grupa się rozłamała. Nie ma to jak dobre zakończenia, prawda? Na szczęście wszyscy cali i zdrowi dotarli do domu. Nasz dzielny Walerek utrzymuje, że wycieczka była udana, Zosia go popiera, jak zwykle dodając swoje „ale”, a ja? A ja cieszę się, że dane mi było to wszystko przeżyć, bo kto tam nie był ten trąba!