Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
onalną”. Po długim wprowadzeniu i przywitaniu wszystkich przybyłych, na dzień dobry swój program artystyczny zaprezentowały „Damniczanki” wraz z orkiestrą NO NAME („bez nazwy” – dlatego pewnie niedługo ogłoszą konkurs na najlepszą nazwę dla grajków). Rozentuzjazmowany tłum gorąco przywitał starsze panie w zielono – białych strojach, które żwawym krokiem weszły na „scenę”. Szczęśliwe i radosne odśpiewały pieśń ludową – z siłą głosu niczym dzwon. Następnie zaproszono na tron główną i jak się później okazało jedyną atrakcję literacką tego wieczoru, najszczęśliwszą kobietę na świecie, czyli panią Henrykę Jurałowicz. Czas umilały nam występy dzieci z Damnicy (śpiewały i grały na fletach). Swoje 5 minut miały również dziewczyny z Potęgowa, które zaśpiewały piosenki – przestrogi dla pani Henryki i jej nowego męża. Okazało się, że stary zwyczaj walki o kobietę nie zaginął, ale przeszedł metamorfozę. Mianowicie teraz walczy się o kobiety grając w szachy – świat się ucywilizował i jak widać zwyczaje również – już nie pojedynek na śmierć i życie, ale walka na „szach i mat”. W czasie długiego benefisu (chyba za długiego) mogliśmy poznać jubilatkę z wielu stron i okazało się, że jest to istny człowiek renesansu: pisze, śpiewa, haftuje i co najważniejsze odnosi sukcesy. Kto wie, jakie jeszcze drzemią w niej pokłady twórczej mocy? Zespół „Zgoda”, którego wokalistką jest pani Henryka, zaprezentował kilka swoich utworów, zaczynając od solowego wystąpienie trębacza – męża jubilatki; a co do dalszej części to „śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej...”. Co mnie, jako widza z nieco bardziej odległych „loży”, najbardziej zdenerwowało to chyba ten wszechobecny chaos panujący wśród publiczności (np.: siedzące przed nami „Damniczanki” niestety często nadawały jak przekupki). A i nie da się ukryć, że również prowadzący nie do końca podołali wyznaczonemu zadaniu, bo wiele momentów było za bardzo przeciąganych i niestety nie zawsze potrafili opanować zamęt . Ciągle ktoś przeszkadzał. A może to wina „poezji”, która uderzyła ludziom do głowy? Pod koniec znajome już „Damniczanki” dały jeszcze jeden występ. Śpiewały między innymi o bolącym sercu, a ja niestety chciałam wstać i zaśpiewać o bojących uszach, bo głosy miały jak dzwon, a nagłośnienie jeszcze zrobiło swoje. Wtedy jakoś połowa sali się wyludniła. Ludzie zauważyli, że na stołach poustawiano jedzenie i wcale im się nie dziwię, że rzucili się na nie jak wygłodniałe sępy – brakowało przerwy w występach. Gdy ją w końcu zarządzono mało, co zostało z pysznych pasztecików i barszczyku. Po przerwie ludzie się zmobilizowali (choć nie wszyscy) i przyszli na zakończenie. I znów jak dla mnie (a wiem, że nie tylko dla mnie) było za dużo bla, bla, bla. Pani Henryka wypowiedziała ok. 20 razy „dziękuję” i przytoczyła kolejną historyjkę związaną z geneza jej twórczości. Inni dziękowali pani Henryce, a jeszcze inni nie chcieli odstąpić od mikrofonu – jak widać władza uzależnia. Gospodarze niestety nie mogli nic zrobić, choć próbowali wciąć się delikatnie w słowa osobom mówiącym. Jednym słowem troszeczkę wszystko się rozlazło. Więc na zakończenie zakończenia, jak nas poinformowano, miała się odbyć deklamacja wierszy (kto tylko chciał) do ostatniego uczestnika – i z wielkim żalem muszę stwierdzić, że ta idea upadła wraz z jej wypowiedzeniem, a szkoda, bo jak się później okazało, nie było okazji do posłuchania twórczości „nie – jurałowiczowskiej”. A skoro już o innych autorach mowa to dziwi mnie, że dopiero na samym końcu wręczono im nowo wydaną antologię. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że dostałam zaproszenie na inną imprezę, bo miałam tam napisanie, jak wół, wielkimi literami „V SPOTKANIE Z POEZJĄ (NIE) PROFESJON