Plaża
Staję na piasku i zamieram, przeszywa mnie dreszcz. To tutaj. To dokładnie miejsce z moich wyobrażeń, nawet piękniejsze. Widzę w oddali łabędzie, a nad głową przelatuje jakiś drapieżny ptak. Za mały na jastrzębia, ale i tak wygląda kozacko. Znika za drzewami. Niektóre brzozy prawie leżą na piasku, podmyte przez wodę. Najwidoczniej wąska plaża przestaje istnieć w czasie sztormu, a woda atakuje zieleń.
Napełniam płuca po brzegi i ogarnia mnie spokój tak wielki, że aż nierzeczywisty. Jakby ciepły wiatr zdmuchnął z czaszki wszystkie troski i zostawił tylko tęsknotę do prawdziwej miłości.
Czas jej poszukać.
Śmieję się z siebie i zdejmuję klapki, ruszam. Pochylone drzewa dają przyjemny cień, a podmyte korzenie wyglądają świetnie, jak z jakiegoś fantastycznego świata. Morda się cieszy. Dobrze, że przyjechałem, warto było, dla samej radości, widoków i łyka świeżego powietrza.
Przechodzę przez niewielki cypel i widzę małą zatoczkę, zacienioną potężną markizą z liści, pełną okrągłych kamieni i powalonych drzew. Jest i strumień.
Na chwilę znowu robi mi się słabo, jakby piękno chciało mnie powalić. Tak tu odmiennie od miejskiej rzeczywistości. Tak inaczej od środowiska, w którym się poruszam. Siadam na grubej kłodzie i daję się kołysać kojącym szmerom. W końcu kładę się na wznak i zasypiam.
Spałem jak niemowlę ponad dwie godziny. I spałbym dłużej, gdybym się nie spieprzył z kłody, zachciało mi się przewrócić na bok. Śmieję się z siebie i sadzam dupsko z powrotem. Przeciągam się, a w brzuchu tarabani perkusja, jestem już konkretnie głodny. Nic z sobą nie wziąłem, mogłem o tym pomyśleć. Nie chcę jeszcze jechać. Dziś sobota, nie mam treningu, mogę zostać do wieczora, na zachód słońca, na finał. Może w miasteczku jest jakiś sklep. Kupię żarcie, wrócę i rozpalę ognisko. To będzie coś. Cieszę się na ten pomysł jak dzieciak, który ma dostać tablet.
Wstaję i zauważam kwiat na kłodzie, fioletowy, leży sobie. Rozglądam się. Ktoś musiał położyć, sam nie przyfrunął, nie spadł przecież z drzewa. Może jakiś ptak?
A może jesteś stuknięty, co?
Macam się po kieszeniach, czy przypadkiem ktoś mnie nie okradł. Idę do samochodu i jadę po żarcie. Na bosaka, klapki mam już gdzieś.
Miasteczko nie jest wymarłe. Widziałem kilka osób i znalazłem sklep. Śmierdzi jak w kurniku, ale co trzeba, kupuję. Zauważam małą siekierę, świetnie się przyda. Dobrze, że mam gotówkę, kartą bym nie zapłacił.
Wracam z siekierą i siatką żarcia na plażę, na moją kłodę. Kwiatek leży jak leżał. Już głowa układa do niego historię. Śmiać mi się chce z siebie. Zjadam banana, twaróg i bułkę. Do picia mam wodę. Mięso upiekę później, jak rozpalę ogień. Kupiłem pierś z kurczaka, kiełbachę, musztardę i butelkę wina. Kubki plastikowe, łyżkę i nóż wożę w samochodzie, otwieracza do wina nie potrzebuję, potrafię odkorkować sposobem.
Ależ petarda się czuję. Wszystko odeszło, cały codzienny syf. Nalewam wina do kubka i rozsiadam się wygodnie na piasku, opieram plecami o kłodę. Wypiję tylko trochę, do wieczora alkohol wyparuje. Odpalam książkę w telefonie i czytam. Jest świetnie, lepiej być nie może. Nie brakuje niczego. Na miłość poczekam, pewnie pojawi się lada chwila. Kto, jak nie ona położyła kwiatek?
Czas płynie błogo. Następnym razem wezmę namiot i zostanę na dłużej. Wyobrażam sobie, jak musi wyglądać niebo nocą, kiedy w pobliżu nie ma żadnego miasta, odbierającego swoim światłem chwałę gwiazdom. Ta umierająca mieścinka świeci pewnie w nocy jak stara latarka na zdychających bateriach.
Czytam i cały czas mam wrażenie, że jestem obserwowany. Może przez ptaki albo większe zwierzęta, ale przecież wzrok zwierząt nie wywołuje takiego wrażenia. Musi być świadomy, ludzki. Czasami słyszę szelest w krzaczorach za mną, ale to może być cokolwiek. Wkręcam sobie, jak miłość. Kwiatka naprawdę mógł zostawić jakiś ptaszek.