Ogień zgasł
– Przecież dołożyłem, żaru jest pełno.
Przyśpieszam. Kiedy jestem przy furtce słyszę syk i widzę, co się dzieje.
– Co ty robisz?!
Puszczam taczkę, a ta przewraca się na bok. Drewno wysypuje się z głuchym dudnieniem. Biegnę do paleniska i wyrywam matce wąż ogrodowy.
– Jak możesz?! Dlaczego mi to robisz?! – wydzieram się.
Wystraszyła się i zrobiła krok do tyłu.
– Tak dalej być nie może, synku. Jak ty wyglądasz? Rozchorujesz się, już masz katar.
Jestem brudny jak menel, wiem bardzo dobrze i mam to w dupie. Woń dymu maskuje smród. Dlatego mi nie przeszkadza.
Rzucam wąż za siebie i padam na kolana przed zalanym ogniskiem. Drewno zgasło, żar sczerniał, ale głębiej ma jeszcze kolor jak trzeba. Gorączkowo grzebię w nim rękoma, robią się czarne od mokrej sadzy, wyciągam węgielki na bok, zgarniam na kupkę. Nie dbam o to, że śmierdzi paloną skórą. Kiedy matka to widzi, chowa twarz w dłonie i zaczyna płakać.
– Jak mogłaś?! – Jestem wściekły.
Biegnę do przewróconej taczki, nie spuszczam matki z oczu, boję się, że będzie chciała dokończyć dzieła, ale siedzi na ławce i rozkleja się na dobre. Biorę siekierę, wybieram mniejszy kawałek drewna i wracam na miejsce. Rozłupuję klocek na cienkie szczapki i układam na węgielkach, pochylam się, jak do bicia pokłonu i dmucham. Po chwili pojawiają się płomienie. Czuję ulgę, została tylko złość na matkę.
– Wiesz, co prawie zrobiłaś? – warczę.
– Ja już nie mogę, synku. Nie mogę dłużej patrzeć na to, co się z tobą dzieje.
– To nie patrz!
Nieokiełznana mowa rani matkę, ale miłość do syna jest silniejsza.
– Musisz przestać, musisz się z tym pogodzić, choćby nie wiem, co. Tak jak ja. Mnie też jest ciężko, ale musimy żyć dalej, synku.
– Idź stąd! – wydzieram się, aż podskoczyła.
Nie mam zamiaru tego słuchać. Przecieram brudną dłonią spocone z nerwów czoło i przystrajam czarną smugą.
– Nic nie rozumiesz. Został mi tylko ten ogień. Musi się palić! – Zaczynam płakać, mimo że żadne wspomnienie się nie pojawiło. – Za wszelką cenę.
Ten ogień jest wszystkim co mam, co mi zostało.
Mama wstaje i z płaczem idzie do domu. Patrzę, jak znika w środku. Zauważam torbę na ławce.
Uspokajam się i robi mi się jej żal.
‘Kocham ciapcie’ – słyszę.
– Nie!
Ból wraca i się nasila, bo umysł ciągnie w tym kierunku, chce tego.
– Nie, tylko nie to. Głupi łbie!
Podrywam się z miejsca, żeby do tego nie dopuścić. Dopadam do taczki, stawiam i zaczynam gorączkowo ładować z powrotem.
– Nazbierałem pełno dobrego drewna. Nawalę dużo, wysuszę palenisko i narobię od groma żaru – gadam od rzeczy, żeby przepędzić cierpienie. – Później pójdę do lasu jeszcze raz, trudno, nic się nie stało, będę miał zapas.
***
Ogień pali się dziko, tańczą wysoko płomienie. W torbie od mamy znajduję pierogi, chleb, zawinięte w folię mięso z warzywami, kawę, herbatę i kilka innych rzeczy, nie wyciągam wszystkiego.
Głupio mi, że się na nią wydarłem.
– Każdy jest inny.
Przeżywa to inaczej. Rozumiem, że nie może patrzeć na mój stan, w końcu wiem, jak to jest być rodzicem.
Zaciskam powieki i słyszę głos żony.
‘On za tobą tęskni. Czasami stoi w przedpokoju, pokazuje na drzwi i woła: tata idzie!’
Nie zdążyłem się rozkleić, podrywam się i zaczynam grzebać kijem w ognisku. Gorąco pali dłoń i przepędza niechciane myśli. Moje ręce wyglądają już naprawdę źle. Najgorsze, że szybko przyzwyczajam się do bólu, który nie odciąga umysłu, jak powinien.